Za kilka miesięcy upłynie kadencja Donalda Tuska na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej. Dzisiaj jeszcze nie wiemy, co wówczas zrobi były polski premier, ale ma tylko dwa wyjścia. Obydwa złe.
Po roku, jaki minął od ostatnich wyborów parlamentarnych, PO jest nadal w politycznym dołku. Sondaże poparcia społecznego nie dają partii zbyt wielkich nadziei na powrót do władzy. Ostatni, przeprowadzony przez Instytut Badań Rynkowych i Społecznych (IBRiS), daje jej zaledwie 15,2 proc. społecznego poparcia. To niemal połowa tego, czym po roku swoich rządów dysponuje dzisiaj PiS, które w wymienionym sondażu odnotowało poparcie na poziomie 30,1 proc. PO nie tylko wyraźnie przegrywa z PiS, lecz także z Nowoczesną, która w sondażu IBRiS odnotowała aż dwudziestoprocentowe poparcie. W tym przypadku jest to o tyle istotne, że partia Ryszarda Petru odwołuje się w gruncie rzeczy do tego samego elektoratu, co Platforma. Wyniki ostatniego sondażu IBRiS mogą sugerować, że kierowana dzisiaj przez Grzegorza Schetynę partia nadal drepcze w miejscu. Trudno jednak, żeby było inaczej, skoro PO nie ma żadnego alternatywnego wobec programu PiS pomysłu na rządzenie Polską. Prezydencki minister Krzysztof Szczerski w jednym ze swoich ostatnich wywiadów zwrócił uwagę na to, że PO od dawna koncentruje się wyłącznie „na atakach na PiS” i „wylewaniu swojej frustracji po utracie władzy”. Schetyna nie tylko nie znalazł pomysłu na funkcjonowanie PO w warunkach opozycji, ale i ją mocno podzielił, doprowadzając do odejścia z niej wielu znanych polityków i zastępując ich swoimi zaufanymi ludźmi. Część z tych, którzy odeszli z PO postanowiła nawet stworzyć w Sejmie własne koło poselskie „Europejscy demokraci”, w którym znaleźli się m.in.: Jacek Protasiewicz, Stefan Niesiołowski i Michał Kamiński. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji wśród polityków Platformy coraz częściej mówi się o powrocie dawnego lidera, Donalda Tuska, któremu w maju 2017 r. kończy się kadencja na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej. Takie głosy można jeszcze częściej usłyszeć wśród sporej części dotychczasowego elektoratu PO. Tusk miałby stać się tym, który tryumfalnie powróci do kraju i poprowadzi Platformę do kolejnego zwycięstwa w wyborach parlamentarnych, jakie odbędą się w 2019 r. Politycy i publicyści od wielu tygodni spekulują, czy taki scenariusz ma w ogóle jakiekolwiek szanse na spełnienie? Czy jest w ogóle możliwe, aby były szef PO ponownie stanął na czele tej partii i poprowadził ją do władzy? Przecież PO nie jest już tą partią, która brała władzę w Polsce w 2007 r. Nie jest nawet tą, która powtórzyła swój wyborczy sukces w roku 2011. Również Polska nie jest już taka, jak wtedy, gdy PO przejmowała ster rządów. A poza tym sam Donald Tusk musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy tego właśnie chce.
Powrót do kraju
Czy rzeczywiście Donald Tusk po upływie swojej kadencji na fotelu przewodniczącego Rady Europejskiej wróci do Polski? Były premier objął to stanowisko w szczególnej dla siebie sytuacji. Gdy w maju 2014 r. wybuchła afera taśmowa, pokazując prawdę o politykach jego rządu i ich faktycznej trosce o Polskę, Tusk wiedział już, że nadchodzi kres jego rządów. Zaczął wówczas czynić intensywne zabiegi w Berlinie i Paryżu o to, aby uzyskać ich poparcie dla swojej kandydatury na stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej, które mógłby objąć po upływie kadencji Hermana Van Rompuya (jego kadencja wygasała 30 listopada 2014 r.). O ile polski polityk mógł zawsze liczyć na poparcie ze strony niemieckiej kanclerz Angeli Merkel, o tyle w przypadku prezydenta Francji Francois Hollande’a zostało to okupione przez niego przyrzeczeniem, że wesprze francuskiego Airbusa w staraniach o wygranie kontraktu na dostarczenie polskiej armii śmigłowców wielozadaniowych. W końcu lata 2014 r. Tusk był już pewien, że jego starania o posadę przewodniczącego Rady Europejskiej zakończą się pomyślnie. 30 sierpnia 2014 r. został ostatecznie zatwierdzony na tym stanowisku, obejmując je formalnie 1 grudnia 2014 r. Skutkiem tego było złożenie dymisji ze stanowiska premiera. Desygnowanie na fotel premiera Ewy Kopacz od początku nie dawało żadnej szansy na odbudowę wizerunku partii mocno zniszczonego aferą podsłuchową. Dzięki niej jednak Tusk nadal kontrolował sytuację w PO. Chaotyczna i niezorganizowana Ewa Kopacz mogła już tylko urzędować, ale nie realnie rządzić. Za późno było już na uruchomienie reform, które mogłyby symbolizować porzucony na początku 2008 r. plan modernizacji Polski. Poza tym Kopacz miała też przeciwko sobie coraz silniejszą wewnątrzpartyjną opozycję skupioną wokół Grzegorza Schetyny i jego stronników. Nic dziwnego, że PO zaczęła tracić społeczne poparcie, a beneficjentem takiej sytuacji był PiS. Było jasne, że partia Jarosława Kaczyńskiego weźmie władzę. Gdy do tego doszło, Tusk urzędował już w swoim biurze w Brukseli, zachłystując się swoją funkcją. Jako przewodniczący Rady Europejskiej po raz pierwszy przewodniczył szczytowi Unii Europejskiej, który odbył się 19 grudnia 2014 r. Nie wyszło to najlepiej, ale od początku swojego urzędowania pomimo wielu mankamentów Tusk miał swoisty kredyt ze strony unijnych przywódców, co na pewno ułatwiało mu występowanie w roli przewodniczącego Rady Europejskiej podczas spotkań unijnych gremiów. Przez dłuższą część pierwszego roku swojej kadencji Tusk próbował odnaleźć się na nowym stanowisku, ale zawsze pozostawał w cieniu nowego szefa Komisji Europejskiej Jeana-Claude’a Junckera, który jako bardziej doświadczony od Tuska polityk był prawdziwym liderem UE. Znacznie trudniejszy okres przyszedł dla Tuska wówczas, kiedy pojawiły się w UE poważne problemy, z których największymi były brytyjski Brexit i kryzys uchodźczy. Te jednak musiały być rozstrzygane przez liderów państw europejskich, co jednak promowało Radę Europejską, gdzie podejmowano najważniejsze decyzje w tych sprawach. I to również zwracało znacznie większą uwagę na Tuska jako przewodniczącego instytucji, w której dokonuje się tak poważnych decyzji. Zwiększyło też jego odpowiedzialność za brak adekwatnej odpowiedzi na migracyjny kryzys, jaki dotknął UE. Znacznie gorzej przebiegała kadencja Tuska w aspekcie polskich interesów. Z perspektywy Polski okres jego dotychczasowego urzędowania na fotelu przewodniczącego Rady Europejskiej był w dużej mierze czasem straconym. Tusk na tyle „zachłysnął się” swoim udziałem w polityce, jaka konstruowana jest w Brukseli, że coraz częściej traktował Polskę jako mało istotne „peryferium” Unii Europejskiej, które dla całokształtu jej polityki nie ma zbyt wielkiego znaczenia.
Słuchając jego brukselskiej narracji, można było często odnieść wrażenie, że Polska to nadal w UE nowy kraj członkowski, który musi nadrobić wiele braków. Wyrazem tego było traktowanie kandydatów z Polski na wszelkie unijne stanowiska jako zbyt słabo przygotowanych do pełnienia tych funkcji. Jednak takie postrzeganie Polski i jej strategicznych spraw było w dużej mierze wyrazem frustracji Tuska po przegranych przez jego partię wyborach parlamentarnych, jakie miały miejsce jesienią 2015 r. Dzisiaj wydaje się, że marzenia Tuska o kolejnej kadencji na fotelu przewodniczącego Rady Europejskiej nie są już realne. Układ interesów głównych unijnych sił politycznych najprawdopodobniej chce, aby Tuska zastąpił na tym stanowisku już ktoś zupełnie inny. I sam Tusk już wie, że będzie musiał opuścić pełnione stanowisko i zmierzyć się z perspektywą swojej dalszej kariery politycznej. Drogi do niej są tylko dwie. Pierwsza to taka, że obejmie jakieś inne, ale dużo mniej eksponowane stanowisko którejś z unijnych sektorowych instytucji. Być może będzie to właśnie stanowisko w Radzie Dyrektorów Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju (EBOR). Jednak żadne z tych stanowisk nie będzie wiązało się już z realnym wpływem na europejską politykę i jeszcze bardziej zdystansuje go wobec spraw w Polsce. A wtedy może być mu jeszcze trudniej odnaleźć się w polskiej rzeczywistości, do której tak czy inaczej powróci.
Druga możliwość będzie taka, że Tusk będzie chciał wrócić do Polski i tutaj budować swoją dalszą polityczną przyszłość. Słuchając jego wypowiedzi w ostatnich miesiącach, można nawet przyjąć, że to drugie rozwiązanie jest mu znacznie bardziej bliskie. Bo jak inaczej rozumieć medialne zapewnienia Tuska, że „Polska jest dla niego najważniejsza”, skoro nigdy wcześniej tak nie mówił. A poza tym, jeśli Tusk chce realnie myśleć o powrocie na polską scenę polityczną i odegrać na niej jeszcze jakąś istotną z jego punku widzenia rolę, to nie może już dłużej czekać. Bo jeśli postanowi zaczekać to za jakiś czas okaże się, że w polskiej polityce nadeszła już zupełnie nowa epoka i nie może liczyć już na żadnych sojuszników swoich politycznych planów, nawet w swojej partii.
Skazany na sukces?
Załóżmy jednak wariant drugiego naszkicowanego przez nas scenariusza, w którym Donald Tusk w maju przyszłego roku po upływie swojej kadencji na fotelu przewodniczącego Rady Europejskiej wraca do kraju. Wszystko początkowo wygląda w wiosennych barwach, bo jego powrót do kraju może być dla sporej części elektoratu PO nadzieją na to, że partia pod jego skrzydłami ponownie pomaszeruje po władzę. Zaraz jednak musi pojawić się zasadniczy problem. PO rządzi dzisiaj Grzegorz Schetyna, który nigdy nie wybaczył Tuskowi, że o swoim odwołaniu ze stanowiska wicepremiera w październiku 2009 r. dowiedział się z programu informacyjnego TVN. Od tamtej pory Schetyna nie może pozbyć się chęci upokorzenia Tuska. Wyrazem tego było m.in. wycinanie wszystkich stronników Tuska po tym, jak Schetyna objął funkcję przewodniczącego PO. Schetyna nie zawahał się wówczas bez pardonu wyrzucać ludzi z obozu Ewy Kopacz, która ze swojej strony wiele razy skarżyła się Tuskowi na tyranię Schetyny. Jednak ataki na stronników Kopacz w rezultacie wygenerowały potężny konflikt wewnętrzny partii. W międzyczasie wyrósł również znacznie groźniejszy rywal niż rządzące PiS, czyli Nowoczesna Ryszarda Petru, systematycznie „podkradająca” elektorat Platformie. I tak w zasadzie jest do dzisiaj. W każdym razie jest mało prawdopodobne, aby Schetyna wypuścił PO ze swoich rąk i ustąpił ponownie miejsca Tuskowi na stanowisku szefa tej partii. Jest to tym mniej prawdopodobne z uwagi na jeszcze jeden czynnik. O przywództwo w PO ochotę miałby jeszcze powalczyć były prezydent Bronisław Komorowski, który nie chce już politycznej emerytury. Komorowski systematycznie pokazuje się na manifestacjach KOD-u usiłując występować na nich z pozycji tego, który mógłby zostać takim potencjalnym patronem wszystkich partii antypisowskiej koalicji. Nie jest wykluczone, że to właśnie z nim Grzegorz Schetyna mógłby zawrzeć strategiczny sojusz, aby pozbawić Tuska wszelkich szans na odzyskanie PO. Gdyby tak się stało, oznaczałoby to, że Tusk nie zdoła już nigdy odzyskać tej realnej władzy, jaką jest szefowanie partii politycznej, która mogłaby kolejny raz zawalczyć o wyborcze zwycięstwo. Zresztą PO musiałaby zacząć wszystko od początku: uporządkować organizacyjnie partię, zbudować przekonujący polskich wyborców program i mocno zabrać się za pracę w terenie, bo tylko w ten sposób może odbudować swoje dawne poparcie społeczne z czasów, gdy była u władzy. Nie są to jedyne czynniki warunkujące ponowne uzyskanie przez PO szansy na polityczny sukces. Jest ich znacznie więcej. Najważniejszymi z nich wydają się być relacje z Nowoczesną, która od dawna „podbiera” PO jej elektorat wyborczy. Jedyna skuteczna forma obrony przed tym byłby strategiczny sojusz PO z partią Ryszarda Petru, coś na kształt koalicji, jaka istnieje pomiędzy CDU i CSU w Niemczech. To jednak dzisiaj wydaje się mało prawdopodobne.
W każdym razie, gdyby przywództwo PO stało się dla Tuska rzeczywiście nierealne, pozostanie mu tylko jeden cel do zrealizowania w polskiej polityce, którego nie zdołał nigdy zrealizować, czyli prezydentura. Wprawdzie nie jest ona „skrojona” na miarę jego politycznych ambicji, ale zawsze tkwiła gdzieś w jego politycznym wnętrzu (chyba głównie za sprawą przegranej walki w 2005 r. z Lechem Kaczyńskim). Tamta przegrana wpędziła go w depresję, z której wyleczył się dopiero, gdy w 2007 r. został premierem. Dla lubiącego nowe polityczne wyzwania Tuska walka o prezydenturę mogłaby stać się kolejnym celem.
————————–
Całość w najnowszej “Gazecie Finansowej”.