Wyścig z czasem
Zablokowanie budowy lub funkcjonowania gazociągu Nord Stream-2 ma fundamentalne znaczenie. Projekt nowych sankcji wobec rosyjsko-zachodniego konsorcjum trafił właśnie do Kongresu USA. Rozpoczął się wyścig z czasem, w którym stawką jest suwerenność Europy.
21 maja, czyli w dniu inauguracji nowego prezydenta Ukrainy Biały Dom wystąpił z ważną deklaracją. Chyba nie bez kozery na uroczystości do Kijowa przyjechał amerykański sekretarz energetyki.
Nowe sankcje
Rick Perry oświadczył: „Administracja USA przygotowuje pakiet nowych sankcji przeciwko budowie drugiej nitki gazociągu bałtyckiego. Dodatkowo powstaje projekt ustawy, który ograniczy dalsze funkcjonowanie gazociągu”. Oficjalnych wersji jeszcze nie znamy, jednak kilka dni wcześniej równie nieprzypadkowo Agencja Bloomberg poinformowała o inicjatywie dwóch amerykańskich senatorów. Republikanin Ted Cruz i reprezentantka demokratów Jeanne Shaheen wnieśli projekt sankcji wymierzonych m.in. w firmy, które zajmują się budową rurociągu na dnie Bałtyku. W uzasadnieniu senatorowie wskazali na polityczną rolę Nord Stream-2, jako istotną część kremlowskiej strategii energetycznej wymierzonej w bezpieczeństwo Europy. Poddali w wątpliwość komercyjne korzyści wynikające z drugiego połączenia Rosji i Niemiec. Bloomberg podkreśla, że mimo istotnych różnic pomiędzy Białym Domem i demokratyczną opozycją zablokowanie gazociągu leży w interesach USA. Pełny konsensus amerykańskich elit władzy potwierdza także Foreign Policy. „Choć demokraci, a nawet republikanie znajdują się z Trumpem w ciągłym sporze na tle jego starań poprawy stosunków z Rosją, w kwestii Nord Stream-2 panuje pomiędzy nimi pełne zrozumienie”.
Jeśli potraktować medialne informacje jako celowe przecieki z Białego Domu, warto podkreślić, że nie są pierwszymi. Urzędnicy Trumpa, od sekretarzy stanu i energetyki po eksponowanych dyplomatów od miesięcy uprzedzali zainteresowane strony o sankcjach, które zostaną nałożone w przypadku kontynuacji projektu. Ambasador USA w Niemczech był autorem otwartego listu skierowanego do zachodnich korporacji energetycznych będących udziałowcami gazociągu. Richard Grenell uprzedził, że jeśli nie zaprzestaną budowy, Waszyngton może wprowadzić wobec nich retorsje na mocy ustawy „O przeciwdziałaniu wrogom Ameryki za pośrednictwem sankcji”. Jak się wydaje, obecnie przyszła pora na „sprawdzam”. Nowa propozycja Kongresu zakłada uruchomienie retorsji wobec firm właścicielskich specjalistycznych statków układających morskie odcinki gazociągu. Chodzi o szwajcarską Allseas i włoską Saipem, jedynych dysponentów odpowiednich technologii. W przypadku rychłego przegłosowania ustawy i złożenia podpisu Donalda Trumpa, właściciele obu podmiotów nie wjadą do USA, a amerykańskie aktywa firm zostaną zamrożone, co oznacza wykluczenie z tamtejszego rynku. Przy tym ustawa przewiduje szereg obostrzeń wobec osób i podmiotów, „które udzielają budowie wsparcia finansowego i technicznego, w tym ubezpieczają specjalistyczne jednostki i sam proces układania rur”. Jednocześnie ustawodawca rozciąga sankcje na wszystkie statki, które uczestniczą w budowie rosyjskich gazociągów do głębokości 30 metrów pod powierzchnią wody. To oznacza, że Amerykanie uderzają również w projekt Turecki Strumień, budowany równolegle przez Moskwę i Ankarę na Morzu Czarnym.
Tymczasem Gazprom nie ma ani odpowiednich statków, ani tym bardziej własnego know-how. Ponadto nowe prawo zawiera sformułowanie: „zwiększenia nacisku na wszystkich inwestorów gazociągu”. W tym celu zobowiązuje sekretarza stanu do składania przed Kongresem corocznego raportu. Dokument ma zwierać: „Analizę działalności wszystkich firm biorących udział w bałtyckim projekcie, pod kątem ewentualnego naruszenia innych, w tym wcześniejszych sankcji amerykańskich wobec obywateli i podmiotów rosyjskich”. W ten sposób Kongres otwiera ścieżkę tzw. wtórnych zaostrzeń. Powołuje się na doświadczenia naftowego embarga irańskiego. Jak widać, Waszyngton przyspiesza i radykalizuje formy nacisku na Nord Stream-2. Jeszcze zimą tego roku szereg autorytatywnych mediów, na czele z „Financial Times” prognozowało, że Kreml wygrał międzynarodową batalię i nic oraz nikt nie zakłóci wprowadzeniu gazociągu do eksploatacji. Tymczasem obecnie Gazprom przyznaje, że w budowie występują liczne utrudnienia, choć twierdzi z uporem, że projekt zostanie sfinalizowany w połowie 2020 r., podczas gdy pierwotny termin zakładał grudzień 2019 r.
Oblężona Europa
Nowe sankcje USA należy rozpatrywać razem z krokami podejmowanymi w Europie. 23 maja weszły w życie znowelizowane zapisy dyrektywy gazowej Komisji Europejskiej dotyczące NS-2. Z trudem, ponieważ batalia pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami gazociągu toczyła się od lutego, a niekorzystne rozwiązania były blokowane przez Berlin. Tym niemniej dyrektywa przewiduje, że NS-2 zostanie objęty jej zapisami, a to znaczy, że podmorskie gazociągi w jurysdykcji Unii Europejskiej będą podlegały restrykcyjnemu Trzeciemu Pakietowi Energetycznemu. Chodzi o przymusowe rozdzielenie własnościowe dostawców surowca i operatorów eksploatujących gazociągi. Jest to zła wiadomość dla rosyjsko-zachodniego konsorcjum, a przede wszystkim dla monopolu rosyjsko-niemieckiego i samego Kremla z punktu widzenia politycznego wykorzystania projektu. Czy przyjęte rozwiązanie przesądza o przyszłości NS-2? I tak, i nie. Już w kwietniu KE potwierdziła, że znowelizowana dyrektywa gazowa będzie dotyczyła wszystkich gazociągów, a więc także bałtyckiego. Z drugiej strony wynegocjowany i mocno kompromisowy kształt dyrektywy przewiduje, że prawne aspekty morskiego odcinka NS-2, poza wodami terytorialnymi Rosji i Niemiec, staną się przedmiotem odrębnych negocjacji pomiędzy KE, Berlinem i Moskwą. Przeciwnicy gazociągu, w tym polscy eurodeputowani, uważają jednak, że takie regulacje muszą odbywać się na podstawie prawa unijnego, czyli Trzeciego Pakietu Energetycznego. Wyrazem silnego zaniepokojenia konsorcjum był list do przewodniczącego KE. Zawierał otwartą groźbę, że w przypadku niekorzystnego rozwiązania udziałowcy pozwą UE przed międzynarodowy wymiar sprawiedliwości w celu zasądzenia miliardowych odszkodowań. Ponadto swoje robi duński sprzeciw, stojący Putinowi kością w gardle. Mimo politycznych nacisków Moskwy i Berlina (Gazpromu), Kopenhaga odmawia konsekwentnie przepuszczenia drugiej nitki gazociągu przez swoje wody terytorialne. Postawa Danii powoduje konieczność wytyczenia i przedłużenia rurociągu, wywołując kolejne opóźnienie budowy i zwiększenie kosztów ponad dotychczasowe 9,5 mld euro.
Jednak ostateczny kształt gazowej dyrektywy KE nie zrobił w Waszyngtonie dobrego wrażenia. Sam Donald Trump mówił o zawodzie, którego doznał po zapoznaniu się z jej treścią. Wskazując na Niemcy powiedział, że Berlin stał się gazowym zakładnikiem Rosji, wprowadzającym Europę w energetyczne uzależnienie od Kremla. Natomiast zwolennicy gazociągu już od dawna powtarzają mantrę wciąż tego samego argumentu. Waszyngton wcale nie chroni europejskiej suwerenności i bezpieczeństwa. USA posługują się metodami politycznego i ekonomicznego szantażu wyłącznie po to, aby zniszczyć konkurencję dla dostaw własnego kondensatu gazowego i przejąć od Rosji europejski rynek energetyczny. Tymczasem sekretarz Rick Perry użył niedawno historycznej metafory, porównując dostawy amerykańskiego LNG do lądowania amerykańskiej armii na plażach Normandii podczas II wojny światowej. Ówczesna inwazja wyzwoliła Zachodnią Europę spod hitlerowskiej okupacji. To przejrzysta aluzja do rosyjskiej okupacji energetycznej. Wypowiedź wzbudziła niezrozumienie, lecz amerykańska opinia nie jest bezpodstawna, najtrafniej oddając obecną sytuację Europy. Owa rzeczywistość to rosyjskie oblężenie gazowo-naftowe, którego celem jest polityczna kapitulacja i uczynienie z UE kremlowskiego wasala. Środkiem powodzenia rosyjskiej strategii energetycznej jest blokada dywersyfikacji dostaw gazu, zaś kluczowymi instrumentami gazociągi bałtycki i czarnomorski. Jeśli komuś wydaje się, że skutki gazowej konfrontacji ograniczają się do naszego regionu, a przede wszystkim Ukrainy, ten jest w błędzie. To prawda, że doraźnym celem NS-2 jest uderzenie w Kijów, osiągnięte przerwaniem tranzytu rosyjskiego gazu przez Ukrainę. Jak powiedział dyrektor Naftogazu, w ten sposób Kreml chce pozbawić Kijów 4 mld dolarów rocznie. Bez tranzytowych dochodów nieśmiały wzrost gospodarczy Ukrainy zamieni się w stagnację, wywołując ciężki kryzys polityczny. Przy tym Moskwa, destabilizując militarnie sytuację na Morzu Czarnym i Azowskim, blokuje ukraińskie starania dywersyfikacyjne. Chodzi zarówno o plan zastąpienia rosyjskiego gazu konkurencyjnym surowcem z Azerbejdżanu i Turkmenii, jak i budowy terminalu LNG w Odessie. Jaki tankowiec dotrze do ukraińskich portów blokowanych przez rosyjską marynarkę wojenną?
Taki scenariusz stawia pod znakiem zapytania suwerenność naszego wschodniego sąsiada. Wprawdzie Ukraina może zdać się na rewersowe dostawy rosyjskiego gazu kupowanego od unijnych dostawców, lecz po pierwsze musi mieć na to pieniądze. Po drugie, Rosja może tak sterować wielkością dostaw dla UE, aby gazu zabrakło na ukraińskie potrzeby. Wtedy Kijów nie będzie miał innego wyjścia, jak pójście do kremlowskiej Kanossy. To oznacza konieczność cywilizacyjnego rewersu na Wschód pod dyktando Moskwy. Dlatego jedynym ratunkiem będą dostawy amerykańskiego kondensatu z polskiego terminalu w Świnoujściu, litewskiej Kłajpedy czy chorwackiego Krk, o ile gaz z USA będzie odpowiednio tani, o czym zadecyduje wielkość europejskiego importu. Aby wskazać, jak szybko rośnie zapotrzebowanie na kondensat gazowy z USA, warto spojrzeć na bieżące transakcje. Mimo że zima 2018/2019 była na naszym kontynencie bardzo łagodna, Europa sprowadziła dwa razy więcej amerykańskiego surowca niż na przełomie lat 2017/2018. Tyle że rosyjska strategia gazowego uzależnienia wybiega znacznie dalej. W tej chwili Gazprom realizuje 35 proc. europejskiego zapotrzebowania na błękitne paliwo. Gdy NS-2 rozpocznie funkcjonowanie pełną parą, uzależnienie wzrośnie o 16 proc. Gdy surowiec popłynie Tureckim Strumieniem do Bułgarii i dalej na południe Europy, rosyjskie dostawy wzrosną o kolejne 14 proc. Na tym jednak nie koniec, bo Moskwa rozpoczęła wielką, energetyczną grę geopolityczną na Bliskim Wschodzie. Jeśli jej celem nie jest pełne odcięcie Europy od tamtejszych dostaw, to z pewnością przejęcie kontroli nad drogami ich tranzytu, przede wszystkim z Kataru i innych państw Zatoki Perskiej. Koncern Rosnieft zainwestował 1,6 mld dolarów w pola naftowo-gazowe irackiego Kurdystanu, z których do Europy płynie 6 proc. dostaw energetycznych.
Z kolei inny koncern, Nowatek, wykupił 20 proc. złóż libańskiego szelfu. Równoczesna kontrola Libanu i Syrii, a także udziały w Libii mają na celu kontrolę tamtejszych zasobów. Jednak głównym celem jest stworzenie nowej drogi transportu do UE poprzez Irak i Iran, i przekierowanie nań dostaw z Zatoki Perskiej. Będzie to alternatywa dla projektu Katar–UE zapoczątkowanego w 2012 r. i przerwanego wojną z ISIS. To prawda, że sojusznicy USA, czyli Izrael i Cypr, odkryli ogromne złoża gazu na swoich wodach terytorialnych. Lecz wydobycie i dostarczenie surowca do UE to kwestia nader kosztowna i skomplikowana technologicznie, a więc możliwa najwcześniej za dekadę. O ile swojego weta nie nałoży Turcja, pozostająca w coraz bliższych relacjach z Rosją i w coraz gorszych z UE i USA. Tymczasem złoża europejskiego gazu się wyczerpują, a zapotrzebowanie rośnie. Dlatego UE stoi przed wyborem kremlowskich dostaw ze wszelkimi konsekwencjami politycznymi lub alternatywnym importem z USA. Temu jednak aktywnie sprzeciwiają się beneficjenci współpracy energetycznej z Rosją na czele z Niemcami.
Niemieckie lęki
Światowe media przedstawiają amerykańskie plany wejścia na europejski rynek gazowy jako element rosnącego napięcia rozsadzającego jedność wspólnoty euroatlantyckiej. Jest to kolejny kamyczek do amerykańsko–unijnego sporu o handel, umowę z Iranem i porozumienie klimatyczne. Tymczasem naprawdę Waszyngton toczy bój z Berlinem i europejskimi koncernami surowcowymi, które kierując się partykularnymi interesami pełnią rolę instrumentów politycznego wpływu Rosji. Tym samym podważają i rozbijają wspólnotę euroatlantycką i UE. Kwestia rosyjskiego zaangażowania propagandowego w strategię geopolityczną, której ważną częścią jest gazowe uzależnienie Europy, to rzecz zrozumiała. Prorosyjski lobbing Niemiec na wewnętrznym i unijnym forum to zupełnie co innego. Tymczasem do głównych lobbystów Nord Stream-2 należy Joachim Pfeiffer. Przedstawiciel rządzącej partii CDU w komisji gospodarczej Bundestagu zarzuca przeciwnikom gazociągu brak orientacji w interesach europejskich. Z kolei wiceprzewodniczący klubu SPD (partii współrządzącej) w Bundestagu, Matthias Miersch, nazywa rosyjski gaz „najważniejszym surowcem okresu przejściowego, niezbędnym do czasu zastąpienia energetyki węglowej i jądrowej źródłami odnawialnymi”. Miersch twierdzi: „Ten kto poddaje w wątpliwość NS-2 popada w zależność od amerykańskiego gazu łupkowego”. Politycznych lobbystów wspiera z całą siłą niemiecka prasa, od biznesowego „Handelsblatt”, przez konserwatywny „Die Welt”, po lewicowy „Junge Welt”. Co ciekawe, argumenty ekonomiczne i finansowe budowy gazociągu ustępują politycznym, zwiększając temperaturę sporu do wrzenia. I tak bezpieczeństwo i suwerenność Europy w gazowej konfrontacji amerykańsko–rosyjskiej ustępuje emocjom, czyli nieracjonalności. Zdaniem „Die Welt”: „wsparcie rosyjskiego projektu przez Niemcy wywołuje energiczny sprzeciw polityków Europy Środkowej i Wschodniej. Przede wszystkim w Polsce, gdzie znajdujący się u władzy narodowi konserwatyści, ochoczo wykorzystują antyniemiecką kartę”.
Z kolei portal Cicero zarzuca Polsce, Ukrainie i państwom bałtyckim „krótką pamięć historyczną”. Według portalu nasze doświadczenia historyczne z Rosją i ZSRR nie dają prawa zdominowania europejskiej dyskusji wydumanymi uprzedzeniami. W ogóle nasz region mocno przesadza z rosyjskim zagrożeniem energetycznym i militarnym. To Polska chce izolacji Moskwy, bo sama pragnie podporządkować środek Europy, a zarazem osiągnąć korzyści z roli hubu amerykańskiego LNG. Kontrowersyjna debata o NS-2 świadczy jednak o tym, że wyścig z czasem dotyczy także niemieckich, szerzej unijnych beneficjentów gazociągu. Kończy się era Angeli Merkel w krajowej i europejskiej polityce, a to niemiecka kanclerz jest głównym rzecznikiem energetycznej współpracy z Rosją. Jak lew broni drugiej nitki, tymczasem nastroje w UE się zmieniają. Elity szeregu państw członkowskich „odkryły” po 2014 r. polską argumentację na temat rosyjskiego niebezpieczeństwa dla Europy. Od Francji po państwa bałtyckie. Od Finlandii po Chorwację.
Sprzeciw wobec NS-2 widać nawet w Berlinie, o czym świadczy wpływowy polityk CDU, który wystąpił ze swoją kandydaturą na stanowisko szefa Komisji Europejskiej po majowych wyborach parlamentarnych. Manfred Weber chce pozyskać głosy państw naszego regionu, a więc polityczną kampanię zaczął od poparcia blokady budowy i funkcjonowania spornego gazociągu. Z punktu widzenia Merkel, dotychczasowego kursu gospodarczego i polityki zagranicznej Niemiec to jawna zdrada, a takich osób publicznych jest coraz więcej. Trafiają do nich rzeczowe argumenty Białego Domu. Rick Perry mówi wprost: „Nord Stream-2 pozwoli Rosji dotrzeć do serca Europy Zachodniej, co zwielokrotni wpływ Moskwy na UE”. Takie proste, a tak trudne w odbiorze dla zachodnich elit. Dlatego kluczowe znaczenie ma wynik wyborów do Europarlamentu. Jeśli przewagę zyskają siły sceptyczne wobec uzależnienia od rosyjskich surowców, unijno–amerykańska współpraca gazowa potoczy się bez przeszkód. Prawną i polityczną podstawę stanowi choćby wspólna deklaracja Białego Domu i Komisji Europejskiej o zacieśnianiu i rozwoju strategicznej współpracy energetycznej. Taka potrzeba narasta choćby dlatego, że Kreml nie wypuści łatwo Europy z gazowych objęć. Kierunek chiński nie jest dla Rosji żadną alternatywą. Jak pokazują doświadczenia, Pekin stawia zaporowe warunki importu, które drenują rosyjskie zasoby, lecz nie przynoszą takich zysków, jakie eksport do Europy. Ponadto Moskwa ma plan awaryjny. Chce wykorzystania arktycznych złóż gazowych do produkcji i eksportu własnego koncentratu LNG. Prace nad projektem są już mocno zaawansowane.