Czy wyborcę najłatwiej złowić w sieci?
Miliarder George Soros oskarżył Facebooka o pomoc Donaldowi Trumpowi w ubieganiu się o reelekcję w 2020 r.. To reakcja na decyzję portalu Marka Zuckerberga, iż nie będzie on ograniczać emisji politycznych reklam przed wyborami w USA. Gdy inne serwisy postanowiły je ograniczyć bądź wyeliminować, Facebook tłumaczył, że ograniczanie czyjejś wypowiedzi byłoby sprzeczne z pierwszą poprawką do Konstytucji Stanów Zjednoczonych. Czy Internet stał się głównym miejscem łowów wyborców i co może to oznaczać dla użytkowników oraz firm agregujących dane?
Czarny Marek
Pod koniec 2019 r. największe platformy społecznościowe zadecydowały o wyeliminowaniu reklam politycznych. Najpierw na ograniczenia zdecydował się Google, a od 22 listopada takie reklamy zostały na stałe wyeliminowane przez Twittera. Jedynym z wielkich, który się wyłamał, był Facebook. Mark Zuckerberg bronił tej decyzji na różne sposoby. – Reklamy polityczne są ważną częścią debaty – zwłaszcza dla lokalnych kandydatów, początkujących polityków i grup aktywistów, które inaczej nie zyskałyby zainteresowania ze strony mediów. Zablokowanie reklam politycznych faworyzuje osoby obecnie sprawujące urzędy i wszystkich, którymi zajmują się media – przekonywał podczas wykładu na Uniwersytecie Georgetown. Co bardziej zastanawiające, szef Facebooka zapowiedział, że jego firma nie zamierza nawet weryfikować wiarygodności treści w takich reklamach.
– Nie prowadzimy ich fact-checkingu. Nie robimy tak, żeby pomagać politykom, ale ponieważ sądzimy, że ludzie powinni sami zobaczyć, co mówią politycy. A jeśli treść jest wartościowa, nie usuniemy jej, nawet jeśli jest sprzeczna z wieloma naszymi standardami – tłumaczył Zuckerberg. – Wiem, że wielu może się nie zgodzić, ale zasadniczo nie uważam za właściwe, żeby w demokracji prywatna firma cenzurowała polityków lub informacje. I nie jesteśmy tutaj odosobnieni. Inne czołowe platformy internetowe i w ogromnej większości media publikują takie same media – podkreślał. Taka deklaracja Zuckerberga wywołała lawinę krytyki. Politykę firmy skrytykowali nawet sami pracownicy Facebooka w liście otwartym, który podpisało 250 osób. Zuckerberg pozostawał jednak niewzruszony. Jednak już w styczniu dyrektor ds. rozwoju w Facebooku Rob Leathern poinformował, że platforma wprowadzi zmiany „kompromisowe”. Owym kompromisem ma być możliwość ograniczenia reklam politycznych. Jednak taka opcja nie będzie uruchomiona automatycznie i każdy użytkownik będzie musiał ją włączyć ręcznie.
Drugim rozwiązaniem jest możliwość sprawdzania, kto wykupił daną reklamę, za ile i do jakich grup odbiorców ją kierował. Co zabawne, opcja ta prawdopodobnie uruchomiła się na większą skalę w wyniku awarii na początku roku. Wówczas przez kilka godzin użytkownicy mogli sprawdzać, np. kto prowadzi tzw. strony, fanpage na portalu. Okazało się, że m.in., że kilku dziennikarzy w Polsce prowadzi konta polityków lub prześmiewcze profile, atakujące politycznych przeciwników ich „dobroczyńców”. Z kolei niektórzy politycy stoją za profilami obrzucającymi błotem swoich kolegów z partii lub koalicji.
Soros ma dość Zuckerberga
Działania Facebooka jednak na wiele się nie zdały. Obok prześmiewczych komentarzy konkurentów z Twittera platforma stała się obiektem krytyki m.in. miliardera George’a Sorosa. Filantrop nie szczędził gorzkich słów Zuckerbergowi podczas wystąpienia na Światowym Forum Ekonomicznym w Davos.
– Istnieje nieformalna współpraca pomiędzy Trumpem a Facebookiem. (…) Facebook będzie pracował na reelekcję Trumpa, a ten zrobi wszystko, by chronić Facebooka – przekonywał miliarder. Soros podkreślał, że nie ma możliwości powstrzymania Facebooka przed sianiem dezinformacji, a w związku z tym jest „zaniepokojony” wynikiem wyborów. Burzliwe przemówienie miliardera było kolejnym, w którym potępiał działania firmy Zuckerberga. W 2018 r. portal znalazł się na celowniku Sorosa po tym, gdy wyszło na jaw, iż zatrudniał firmę byłych republikańskich polityków Definers Public Affairs.
Po co Zuckerbergowi byli potrzebni republikańscy spece od czarnego PR? Według mediów mieli znajdywać negatywne informacje na temat Sorosa i użyć go jako „lewar” w środku afery wizerunkowej. Przeciwnicy Facebooka mieli być przedstawiani jako ludzie opłacani przez Sorosa. – W oczach ludu reputację internetowego giganta miał ratować m.in. atak na Sorosa. Miliarder miał być siłą napędową krytyków Zuckerberga. Na prośbę Facebooka, Definers Public Affairs opublikował raport badawczy, którego wyniki sugerowały, że grupy krytyków serwisu są ściśle powiązane z węgierskim miliarderem. W raporcie zapisano, że biznesmen miał rzekomo finansować działania anty-Facebookowych stowarzyszeń: Freedom from Facebook i Colour of Change. Opublikowane przez agencję badania sugerowały też, że Soros, wykorzystując swoje stosunki handlowe, miał lobbować w żydowskiej grupie praw obywatelskich, by krytykować serwis jako antysemicki – wyjaśniała Marta Szymczyk z „Newsweeka”.
Sieć wyborcza
O tym, że Internet stał się głównym „łowiskiem” wyborców, świadczą statystyki, zarówno te z USA, jak i Polski. W Stanach Zjednoczonych Donald Trump jest obecnie „najlepszym” płatnikiem portali społecznościowych – czyli de facto Facebooka. Dość powiedzieć, że nawet w środku swojej kadencji i okresie wakacyjnym przeznaczał na takie reklamy kilkaset tysięcy dolarów. Np. od maja do lipca 2018 r. było to 274 tys. dolarów. W trakcie kampanii kwoty te zamieniają się w miliony. W Polsce zarówno PiS, jak i KO w 2019 r. przesunęły swoje wydatki reklamowe z telewizji na Internet. PiS na reklamy w sieci wydał 2 mln 828 tys. złotych. Na spoty w telewizji już „tylko” 2 mln złotych. Z kolei w Polsce ze sprawozdania finansowego PO wynika, że w kampanii parlamentarnej 2019 wydała na działania w sieci 5,8 mln złotych, a w telewizji 2,5 mln złotych. W 2015 r. było to odpowiednio 2,6 mln i 7,8 mln złotych.
– W rachunkach PiS jest wiele faktur za kampanię w Internecie wystawionych przez warszawską agencję marketingową. Znajdujemy takie opisy: „kampania promująca treści 3–6 września” opiewa na kwotę prawie 100 tys. złotych, 4–5 września – 50 tys. złotych, 24–29 września – 149 tys. złotych. Za jeden dzień pracy na Twitterze PiS płacił 10 tys. złotych, a za kampanię „aktywizującą” prowadzoną 2–11 października – 143 tys. złotych. Inna agencja za „usługi reklamowe w serwisie Facebook” wystawiła osiem faktur, każda na 50 tys. złotych – zauważyła Anna Dąbrowska z „Polityki”. Jednak w KO widać analogiczną sytuację. Na reklamę w telewizji PO w kampanii parlamentarnej 2019 wydała 2,5 mln złotych. Natomiast na działania w internecie aż 5,8 mln złotych. Dla porównania w 2015 r. było to 7,8 mln złotych na spoty w telewizji i 2,6 mln złotych za aktywność w sieci. Jak wskazał portal Konkret24, za promocję KO w sieci odpowiadały głównie dwie agencje – Bluerank i Kento. Pierwsza za aktywności w mediach społecznościowych przez ostatnie trzy tygodnie kampanii zarobiła 1,56 mln złotych. Druga za emisję reklam wystawiła faktury na ponad 3 mln złotych.
A jak będzie wyglądać nadchodząca kampania prezydencka? Jak zauważyła analityczka Anna Mierzyńska, tylko w ciągu 8 dni stycznia np. oficjalnemu kontu Andrzeja Dudy przybyło 6000 nowych „fanów”. Owi fani to konta, które poza kandydatem PiS śledzą profile Donalda Trumpa. Można więc śmiało założyć, że w najbliższych miesiącach politycy wydadzą na aktywność w sieci kolejne miliony złotych, a telefony oraz komputery Polaków czeka szturm prezydenckich reklam i spotów.