Pewnego dnia Amerykanie przerzucą się z american dream na sen o Skandynawii, bo nawet jeśli tym razem Sanders przegra, to za nim, czekają następni. I, jako się rzekło, rosną w siłę.
Gdy piszę te słowa, w USA trwa tzw. superwtorek – wielkie prawybory w 14 stanach, które w praktyce zadecydują o tym, kto zostanie kontrkandydatem Donalda Trumpa z ramienia Partii Demokratycznej w jesiennych wyborach prezydenckich. Do ugrania jest łącznie 1357 głosów delegatów na lipcową konwencję demokratów, w tym z tak ludnych stanów, jak Kalifornia i Teksas. Tegoroczne prawybory są o tyle ciekawe, że nie mają wyraźnego lidera. Na razie, na placu boju pozostaje trzech głównych konkurentów – faworyt partyjnej wierchuszki, czyli Joe Biden (były wiceprezydent za czasów Obamy), Bernie Sanders – wielka nadzieja rosnącego od jakiegoś czasu w siłę radykalnie lewicowego skrzydła demokratów oraz wkraczający dopiero teraz do gry miliarder i finansista Michael Bloomberg – były burmistrz Nowego Jorku (to z kolei stosunkowo świeży „transfer” z Partii Republikańskiej). Wcześniej prawybory zdążyły się odbyć w Iowa, New Hampshire, Nevadzie i Karolinie Południowej. Do pewnego momentu prowadził Bernie Sanders, co demokratyczny mainstream przyprawiało o ciarki, lecz po wygranej przez Bidena w Karolinie Południowej (głównie za sprawą wyjątkowo licznej tam czarnej mniejszości) sytuacja uległa zmianie – tym bardziej że Bidena poparła również dwójka kontrkandydatów, którzy wycofali się już z rywalizacji − Pete Buttigieg i Amy Klobuchar. Nic więc nie jest jeszcze rozstrzygnięte, zwłaszcza że należy doliczyć pieniądze Bloomberga, który według szacunków wydaje na swoją kampanię 7 mln dol dziennie, co łącznie przełożyło się dotychczas na kwotę pół miliarda dol..
Z punktu widzenia Trumpa idealnym przeciwnikiem byłby Joe Biden, utożsamiany przez przeciętnych wyborców ze znienawidzonym waszyngtońskim establishmentem. Stanowi wręcz wymarzony cel jako przedstawiciel aroganckich i „nachapanych” elit – i sztab Trumpa nie omieszka tego wykorzystać. Jeśli to on ostatecznie zostałby kandydatem, oznaczałoby to, że demokraci niczego się nie nauczyli – równie dobrze mogliby wystawić powtórnie Hillary Clinton. Nieco trudniej sytuacja wyglądałaby z Bloombergiem, który jest w stanie zwyczajnie „kupić” sobie nominację. Jego poglądy i biznesowa kariera sprawiają, że równie dobrze pasowałby do umiarkowanego skrzydła republikanów. Po lewej stronie sytuuje go właściwie jedynie wsparcie dla „zielonych” inicjatyw czy wojna, którą wypowiedział, będąc burmistrzem Nowego Jorku, palaczom tytoniu. No i jest od Trumpa znacznie bogatszy…
Jednak najtrudniejszym orzechem do zgryzienia byłby Bernie Sanders. Już teraz niektóre sondaże dają mu w ogólnokrajowej skali większe poparcie od Trumpa. Ten 78-letni senator (i syn polskich Żydów), pozostający dotąd raczej na marginesie, jest żywym świadectwem tego, jak bardzo spora część Ameryki przesunęła się w ostatnich latach w lewo. W USA uchodzi on za socjalistycznego radykała, a niekiedy wręcz za komunistę – wypomina mu się miesiąc miodowy, który postanowił w 1988 r. spędzić… w Związku Radzieckim. Jakim cudem więc zdołał do siebie przyciągnąć całkiem spore grono zwolenników, w tym spośród najmłodszych wyborców? Otóż to, co w dyspucie amerykańskiej uchodzi za lewicowy radykalizm, w Europie byłoby głównym nurtem. Sanders ze swymi postulatami wprowadzenia powszechnej opieki zdrowotnej, darmowych studiów, podwyżki płacy minimalnej czy podatkiem majątkowym od najbogatszych (w wysokości 1 proc. od majątku o wartości 32 mln dol. i 8 proc. od majątku powyżej 10 miliardów dol.) niemal niczym nie różni się od europejskich socjaldemokratów, szczególnie tych skandynawskich. I w zasadzie do tego sprowadza się jego program – wielkiej przebudowy USA w kraj pokroju Szwecji czy Finlandii (plus cały pakiet lewicowej „obyczajówki”).
Skąd nagła popularność tego typu haseł? Cóż, Ameryka zaczyna powoli zbierać żniwo ogromnych nierówności, postępującej pauperyzacji klasy średniej i rosnących kosztów życia, za którymi nie nadążają realne płace. Szczególnie dotyka to młodych ludzi, którzy już na starcie czują, że ich udział w „amerykańskim śnie” jest coraz bardziej iluzoryczny – tyrają na śmieciówkach, są wiecznie niepewni jutra, ubezpieczenie zdrowotne mają skromne albo wcale… Namnożyło się zbyt wiele „szklanych sufitów”, a nożyce dochodowe rozwarły się zbyt szeroko. Sanders, mówiący o tym od kilkudziesięciu lat, jest dla nich po prostu wiarygodny. Ponadto sam na polityce nie dorobił się majątku i serdecznie nie znosi waszyngtońsko- nowojorskich elit – podobnie jak większość Amerykanów, wkurzonych tym, że plutokracja nie poniosła żadnych konsekwencji ostatniego kryzysu, do którego wszak sama doprowadziła nieopanowaną chciwością i głupotą. Można powiedzieć, że jest lewicowym odpowiednikiem Trumpa, a rosnąca społeczna frustracja stanowi dla niego naturalne polityczne paliwo. Wszystko to zaś może sprawić, że pewnego dnia Amerykanie przerzucą się z american dream na sen o Skandynawii, bo nawet jeśli tym razem Sanders przegra, to za nim czekają następni. I, jako się rzekło, rosną w siłę.