0.4 C
Warszawa
sobota, 23 listopada 2024

Czy inwestować w Białoruś?

Przeglądając doniesienia prasowe z ostatnich dni można odnieść wrażenie, że dla Polski nie ma obecnie ważniejszej sprawy niż obalenie Łukaszenki i zamontowanie na Białorusi demokracji.

Królują obrazki z Mińska – demonstracje, wiece, przeplatane opisami OMON-owskich pacyfikacji i tortur oraz oświadczeniami głównej kontrkandydatki Łukaszenki, Swiatłany Cichanouskiej. Cóż, to, że wybory prezydenckie na Białorusi zostały sfałszowane, nie jest żadną nowiną. Tym razem jednak Łukaszenka przegiął – ustawienie sobie poparcia na poziomie 80 proc. przy ponad 84 proc. frekwencji to było po prostu zbyt wiele. Dyktator z Mińska nie wyczuł zmiany społecznych nastrojów i numer, który dotąd przechodził bezboleśnie, tym razem nie przeszedł. Przypuszczalnie, gdyby Baćka zażyczył sobie wygranej na poziomie, powiedzmy, 60 proc., świat jakoś by to przełknął, a i protesty wewnętrzne byłyby o wiele słabsze.

Łukaszenka nie wziął pod uwagę dwóch czynników. Pierwszy to uderzające w gospodarkę i poziom życia obywateli skutki koronakryzysu i surowcowych zawirowań na linii Mińsk–Moskwa. Wprawdzie oficjalny dług publiczny w relacji do PKB oscylował na początku 2020 r. wokół 26,5–27 proc., lecz o wiele groźniejsze jest narastające zadłużenie w gospodarce (zdominowanej przez przedsiębiorstwa państwowe), które w kwietniu przekroczyło poziom tamtejszego PKB, dochodząc do pułapu 150 mld rubli białoruskich, co odpowiada 259 mld zł, czemu dodatkowo towarzyszy dewaluacja białoruskiego rubla. Wszystko to razem sprawia, że tamtejsze firmy mają problemy z płynnością finansową i kredytowaniem, a gospodarka znajduje się na skraju rozkładu.

W tych warunkach osłabieniu uległ główny filar rządów Łukaszenki – stabilizacja materialna obywateli, niezwykle istotna dla pokolenia pamiętającego chaos towarzyszący rozpadowi ZSRR, w szczególności brak pensji i emerytur. Łukaszenka po dojściu do władzy stopniowo opanował gospodarczą zapaść, co dawało mu autentyczne poparcie, zwłaszcza na prowincji, doceniającej małą stabilizację na zasadzie „może jest niebogato, ale jakoś starcza do pierwszego”, zawsze można dorobić na saksach w Rosji (ostatnio również w Polsce), nie ma wojny i wstrząsów wewnętrznych oraz bijącego po oczach społecznego rozwarstwienia, tak charakterystycznego dla innych byłych republik sowieckich. Do tego dochodziło ponure wspomnienie skompromitowanych demokratów z pierwszej połowy lat 90., kojarzonych z kompletnym bezhołowiem, przekładające się na nieufność wobec garstki opozycjonistów. Na tym tle Łukaszenka mógł się prezentować jako obliczalny gospodarz doglądający skrupulatnie białoruskiego sowchozu. Ten czynnik jednak właśnie przestaje działać.

Drugi element to zmiana pokoleniowa. Białorusini wbrew pozorom nie są odcięci od świata, to nie Korea Północna, a młode pokolenie wychowane w relatywnie niezłych warunkach ma już większe aspiracje od swych rodziców. Mówiąc obrazowo – młodzi przestali się oglądać na Ukrainę stanowiącą żywą przestrogę, jak wygląda postsowiecka, oligarchiczna demokracja, zaczęli zaś zerkać w kierunku Zachodu, również Polski. Nie tylko w sensie materialnym, lecz również kulturowym, coraz mocniej dostrzegając anachroniczność ostatniej dyktatury w Europie. Zmianę tę Łukaszenka przegapił. Powstaje pytanie, czy na Białorusi mamy obecnie do czynienia z potencjałem rewolucyjnym zdolnym obalić dyktaturę Baćki? Jeżeli tak, to zachowanie polskich władz, otwarcie negujących prawomocność wyboru Łukaszenki, byłoby racjonalne, bo nie ma sensu stawiać na przegrywającą kartę. Decydujące może być tu stanowisko USA i Niemiec, wspominających o twardych sankcjach politycznych i gospodarczych wobec białoruskiego reżimu – gdyby je wprowadzono, dni Łukaszenki byłyby policzone. Nie pomogłaby nawet Rosja mająca dziś własne potężne problemy i której zwyczajnie nie stać na dalsze sponsorowanie Łukaszenki, zresztą niewykluczone, że Zachód dogada się z Moskwą co do dalszego scenariusza wydarzeń.

Jednak Mińsk to nie całe państwo i równie dobrze białoruska prowincja może wciąż, mimo wszystko, popierać Baćkę, a wizja Majdanu działać na nią odstraszająco. W takim układzie wspieranie jakichkolwiek wstrząsów społecznych na zasadzie prometejsko-giedroyciowskiego idealizmu przyczyniłoby się do powstania kolejnego po Ukrainie ogniska destabilizacji tuż za naszą wschodnią granicą, a w konsekwencji ostatecznego wepchnięcia Białorusi w objęcia Rosji. Wiele zresztą wskazuje na to, że obecne wydarzenia są w znacznej mierze inspirowane przez Kreml w celu osłabienia i zdyscyplinowania Łukaszenki, by uczynić go skłonniejszym do ustępstw w kwestiach opłat za surowce i dalszej integracji z Rosją, na co od dawna naciska Putin. W tej sytuacji raczej należałoby podać Łukaszence pomocną dłoń (chociażby w postaci dostaw ropy i gazu via Gdańsk i Świnoujście) jako jedynemu gwarantowi porządku i względnej niezależności od Rosji. Jedno jest pewne – Białoruś pogrążona w anarchii jest ostatnią rzeczą, jakiej powinniśmy sobie życzyć.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

FMC27news