Do władzy doszli ludzie o zakompleksionej, „dziaderskiej” mentalności wedle której Polski „nie stać” na własne aspiracje w żadnej dziedzinie i możemy być co najwyżej podwykonawcą (najlepiej niemieckim), a wszystko, co wykracza ponad ten pułap, jest „megalomanią”.
W ostatnich dniach mieliśmy cały wysyp alarmujących informacji o politycznych czystkach przeprowadzanych w instytucjach naukowych i kulturalnych. Wcześniej jeszcze mieliśmy bulwersującą sprawę obsadzania partyjnymi nominatami stanowisk w Sieci Badawczej Łukasiewicz i wypychania z niej naukowców z uznanym dorobkiem, często takich, którzy powrócili do Polski, rezygnując z intratnych kontraktów za granicą, co jakiś czas temu tutaj opisywałem. Teraz ta zaraza się rozprzestrzenia, bo wyposzczone na długoletnim opozycyjnym wikcie partyjne kadry są, jak to ujęto, „głodne stanowisk”.
W imię zaspokajania tych wilczych apetytów, na dwa miesiące przed końcem kadencji odwołano dyrektora Zamku Królewskiego w Warszawie, prof. Wojciecha Fałkowskiego. Powód? Rzekomo zbyt rozrzutna polityka zakupowa. Pod dokładnie odwrotnym pretekstem wyrzucono z funkcji dyrektora Muzeum Historii Polski powszechnie szanowanego w środowisku muzealniczym i naukowym Roberta Kostro – jemu z kolei zarzuca się, że wydał za mało, nie wykorzystując przyznanej mu puli środków budżetowych. To, że owa „oszczędność” wynikała głównie ze sporów z generalnym wykonawcą (Budimexem) spowodowanych opóźnieniami, bądź zakwestionowaniem jakości wykonanych robót, nie miało znaczenia. Robert Kostro przetrwał na swym stanowisku pierwsze rządy PiS, następnie PO-PSL, drugie rządy PiS – jednak ponownych rządów PO z „przystawkami” już nie, choć dał się poznać jako osoba kompromisowa i apolityczna, a w jego obronie stanęli „wszyscy święci” z obu stron politycznej barykady. Na jego miejsce mianowano dr. hab. Marcina Napiórkowskiego, semiotyka kultury o jednoznacznie lewicowych poglądach, niemającego najmniejszego doświadczenia w kierowaniu placówkami kulturalnymi. Trudno tu nie podejrzewać, iż chodziło o to, by wystawa stała, której otwarcie zaplanowane jest za półtora roku, miała „właściwy” ideologiczny wydźwięk. Nasuwa się tu skojarzenie z Instytutem Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego i Ignacego Jana Paderewskiego, któremu zmieniono nazwę na Instytut Myśli Politycznej im. Gabriela Narutowicza, a na jego czele postawiono Adama Leszczyńskiego – autora tyleż głośnej, co „zjechanej” przez profesjonalnych historyków za warsztatową nędzę „Ludowej historii Polski”.
Kolejną burzę wywołało odwołanie przez resort nauki prof. Piotra Sankowskiego z kierowania działającej przy Narodowym Centrum Badań i Rozwoju spółki IDEAS zajmującej się badaniami nad sztuczną inteligencją. Prof. Sankowski jest światowej klasy naukowcem, który przyciągnął do IDEAS innych cenionych specjalistów z renomowanych zachodnich firm i instytucji. Ale co tam prace nad technologią przyszłości, którą intensywnie zajmuje się cały świat i największe globalne korporacje – trzeba było zrobić miejsca dla dr. hab. Grzegorza Borowika, o którego dokonaniach w dziedzinie AI nic nie wiadomo, za to jest uczelnianym kolegą ministra cyfryzacji Krzysztofa Gawkowskiego. Czyli casus identyczny, jak z Siecią Badawczą Łukasiewicz i nominacją niesławnego Bartłomieja Ciążyńskiego. Dodajmy, iż w przypadku IDEAS kompromitującym wpisem „błysnął” wiceminister nauki Maciej Gdula (profesor!), który zarzucił instytucji brak zysków, dając tym samym świadectwo kompletnego niezrozumienia, czym są badania podstawowe. Otóż badania podstawowe z założenia nie poddają się szybkiej „monetyzacji” – ta następuje bowiem dopiero wówczas, gdy efekty tych badań są przekuwane na konkretne, komercyjne technologie. Tu jednak burza ma szansę skończyć się happy endem, bo pod naciskiem środowiska naukowego i opinii publicznej Ministerstwo Nauki ogłosiło powstanie „nowego” Instytutu Badawczego IDEAS, którego kierowanie powierzono przywróconemu do łask prof. Piotrowi Sankowskiemu.
Podobnego szczęścia nie miała Politechnika Poznańska, której na początku roku cofnięto 200 mln zł dotacji na badania nad inną technologią przyszłości, czyli komputerem kwantowym, pod kuriozalnym zarzutem, iż uczelnia rzekomo była „pieszczochem Czarnka” (guzik prawda, o dotację zabiegała cztery lata). Dodajmy jeszce przypadek Centralnego Ośrodka Informatyki, gdzie wicedyrektorem został człowiek od wydawania przepustek czy Centrum GovTech, na którego czele stanął kolega wiceministra Gzika.
Przy okazji okazało się, że ten „zły” PiS, z którym środowisku naukowemu tak bardzo było nie po drodze, potrafił jakoś mianować na odpowiedzialne stanowiska autentycznych fachowców, chowając różnice polityczne do kieszeni. Bo tamtemu rządowi, co by o nim nie mówić, zależało jednak na długofalowym rozwoju Polski. Dziś odwrotnie – do władzy doszli ludzie o zakompleksionej, „dziaderskiej” mentalności wedle której Polski „nie stać” na własne aspiracje w żadnej dziedzinie i możemy być co najwyżej podwykonawcą (najlepiej niemieckim), a wszystko, co wykracza ponad ten pułap, jest „megalomanią”. I to mentalne utkwienie w „pułapce rozwoju zależnego” blokuje nas równie skutecznie, co pazerność na synekury, niekompetencja i działalność obcych agentur wpływu.