Wyniki wyborów w Niemczech oznaczają dla tego kraju dalszą stagnację i zapóźnienie względem największych światowych rywali. Największą zmianą był historycznie najgorszy wynik SPD oraz wielki wzrost poparcia dla skrajnie lewicowej Die Linke (Lewicy). Wbrew oczekiwaniom wielu obserwatorów AfD nie zdołała zdobyć wystarczającej liczby głosów, aby stać się politycznym „kingmakerem”.

Stanąwszy nad przepaścią, niektóre narody znajdują w sobie czasami wystarczająco dużo energii, aby zawrócić z obranej ścieżki i zdecydować się na zupełnie inne rozwiązania. Tak właśnie uczynili niedawno Amerykanie, którzy wraz ze zwycięstwem Trumpa postanowili powstrzymać lawinowy przyrost długu publicznego, niekontrolowaną imigrację i podporządkowywanie gospodarki neomarksistowskiej ideologii.
Niepokojący wzrost Die Linke
W Niemczech na tego rodzaju wielki zwrot na razie się nie zanosi. Największą zmianą, jaką przyniosły ze sobą zakończone właśnie wybory do Bundestagu, był historycznie najgorszy wynik SPD oraz wielki wzrost poparcia dla skrajnie lewicowej Die Linke (Lewicy). Wbrew oczekiwaniom wielu obserwatorów Alternative für Deutschland (AfD) nie zdołała zdobyć wystarczającej liczby głosów, aby stać się politycznym „kingmakerem”. Z wynikiem 20,8 proc. partia Alice Weidel odniosła wprawdzie historyczny sukces, ale w dłuższej perspektywie może być jej ciężko przebić szklany sufit. Tym bardziej że – jak pokazują wyniki głosowania wśród młodych Niemców – rośnie popularność skrajnej lewicy.
Niemiecka scena polityczna jest zupełnie inna niż w jakimkolwiek innym kraju na świecie. Światowe nurty, które doprowadzają do rewolucyjnych zmian nad Renem i Łabą, zdają się nie odgrywać większej roli. Pokazuje to najlepiej wynik wyborczy partii Zieloni, którzy uzyskali aż 11,6 proc. głosów, czyli zaledwie 3 pkt proc. mniej niż w poprzednim głosowaniu w 2021 r. Już ubiegłoroczne wybory do Parlamentu Europejskiego pokazały wyraźnie, że społeczeństwo na całym kontynencie jest wyraźnie zmęczone zieloną agendą, lecz Niemcy pokazali wyraźną żółtą kartkę jedynie socjaldemokratom i liberałom z FDP.
Powrót Große Koalition?
Fakt ten musi z pewnością martwić Friedricha Merza z CDU, który najchętniej rządziłby w koalicji z FDP. Przy obecnym rozkładzie głosów wydaje się jednak przesądzone to, że wskrzeszona zostanie „die Große Koalition” z czasów rządów Angeli Merkel (lata 2017-2021), uzupełniona oczywiście o partię Zielonych.
Wprawdzie Friedrich Merz reprezentował zawsze w ramach CDU/CSU nieco odmienny nurt niż ten, który ucieleśniała Merkel, lecz nie różni się on zasadniczo od tego, który wyznaczał główny kierunek niemieckiej polityki w ostatnich latach. Chadecy i socjaliści od lat zgadzają się co do zasadniczych pryncypiów, a swoją tożsamość wykuwają w sprawach drugorzędnych.
Taką obserwację potwierdzają zapowiedzi składane przez przyszłego kanclerza w obszarze gospodarczym. Merz co do zasady nie sprzeciwia się polityce klimatycznej, a w wielu obszarach dąży wręcz do przyspieszenia jej implementacji (np. poprzez rozszerzenie systemu handlu pozwoleniami na emisję dwutlenku węgla). Od dotychczasowej koalicji rządzącej różni go za to chęć powtórnego uruchomienia elektrowni atomowych, bez których Niemcy są dziś skazane na korzystanie z bloków węglowych i gazowych.
Autorski projekt zmian przyszłego kanclerza przewiduje także m.in. obniżenie do 2029 r. stawki CIT z 35 do 25 proc., redukcję biurokracji, likwidację podatku solidarnościowego płaconego na rzecz wschodnich landów, cięcia w wydatkach socjalnych oraz zwiększenie elastyczności na rynku pracy. Program ten dałoby się w większości (za wyjątkiem podatku solidarnościowego) z łatwością wprowadzić przy współpracy z AfD, lecz w ramach stosowania wobec niej kordonu sanitarnego partii Merzowi pozostaje jedynie próba przekonania do niego koalicjantów z SPD.
Friedrich Merz deklaruje, że chce powstrzymać upadek gospodarki narodowej, doprowadzić do wzrostu PKB w tempie 2 proc. rocznie i nawiązać do „europejskiej czołówki”. Trzeba przyznać, że tak sformułowane cele brzmią raczej jak plan ratunkowy niż wizja rozwoju. Pod tym względem wśród niemieckich elit doszło przynajmniej do pewnego otrzeźwienia i refleksji na temat własnego upadku. Wiele wskazuje jednak na to, że refleksja ta nie jest zbyt pogłębiona. Przyszły niemiecki kanclerz stwierdzał wprawdzie wielokrotnie, że częściowo chciałby wzorować się na Donaldzie Trumpie w jego działaniach zmierzających ku redukcji biurokracji, wydatków czy podatków, ale jednocześnie ganił amerykańskiego prezydenta za wiele innych działań i ostrzegał, że pod jego rządami Europa musi się przygotować na najgorsze.
Obawy przed najgorszym
Dla Merza, tak jak dla kanclerza Scholza, owym „najgorszym” jest oczywiście odrzucenie polityki klimatycznej, globalnych schematów podatkowych oraz wytycznych zrównoważonego rozwoju. Europa boi się także wysokich ceł Trumpa, które umożliwiały dotąd łatwy zbyt na amerykańskich rynkach. Faktycznym przedmiotem lęku niemieckich elit wydaje się jednak wizja wzięcia odpowiedzialności za samych siebie, bez wszechstronnej poduszki bezpieczeństwa rozpostartej dotąd na koszt Stanów Zjednoczonych.
Niemcy znalazły się w sytuacji, w której najbardziej pilną potrzebą stało się dokonanie zwrotu o 180 st. i przyznanie się do popełnionych błędów. Friedrich Merz częściowo przyznaje, że Niemcy znalazły się w dużym kryzysie, ale proponuje swoim rodakom (i niestety przy okazji także wszystkim Europejczykom) zaledwie pewną nieznaczną korektę dotychczasowej polityki. Widać to najlepiej choćby po jego stosunku do europejskiego państwa federalnego, którego samozwańczym władcą próbuje zostać Ursula von der Leyen. Lider chadeków postuluje zaledwie pewne modyfikacje w ramach programu, którego promotorem jest jego rodaczka. Formalnie zapewnia wprawdzie, że chciałby „Europy ojczyzn” a nie europejskiego państwa federalnego, ale nie przekłada się to na żadne szczegółowe postulaty. Merz popiera plany wielkiej reformy fiskalnej Unii z tym jedynie zastrzeżeniem, że powinny sprzyjać konkurencyjności. Nie przeszkadza mu więc szokująca centralizacja władzy, choć przecież to właśnie zachłanność na władzę była jedną z głównych przyczyn, które zadecydowały o pogrążeniu się Niemiec i krajów Unii Europejskiej w stagnacji.
Dalszy scenariusz wydarzeń w Niemczech wydaje się niestety dość łatwy do przewidzenia: nowa koalicja będzie utrwalała dotychczasową politykę, prowadząc kraj i całą Unię ku coraz większej stagnacji. Pogarszająca się sytuacja materialna ludności będzie przyspieszała odpływ wyborców z dwóch głównych ugrupowań do takich partii, jak Die Linke czy AfD, co doprowadzi do jeszcze większego kryzysu politycznego. Ze strony politycznych elit będą niestety narastały dążenia do dalszego ograniczania wolności osobistych, które już dziś przyjmują bardzo niebezpieczny kształt.
Największą nadzieją dla Niemiec na wyrwanie ich ze spirali upadku są nie tyle jej politycy, ile inni światowi przywódcy, którzy w pewnym momencie mogą wymusić na niemieckim państwie wprowadzenie wielkich zmian. Friedrich Merz czy Olaf Scholz mogą nie cierpieć Donalda Trumpa w szczególności za poparcie, jakiego udzielił AfD, lecz to właśnie amerykański prezydent może narzucić tak szybkie tempo w gospodarczym wyścigu, że hołdowanie zrównoważonemu rozwojowi stanie się kiedyś tak bardzo nieopłacalne jak utrzymywanie gospodarki nakazowo-rozdzielczej w krajach sowieckich.