Polityka fiskalna w czasach kryzysu
Może dobrze się stało, że polityczne blokady podwyższania podatków będą skłaniać władze do bardziej efektywnej, profesjonalnej polityki fiskalnej – polegającej na nierozdawaniu pieniędzy, które już wpłynęły do budżetu. Czym mniej będzie woli podwyższania podatków, a więcej fachowości w zarządzaniu wpływami, tym lepiej dla nas wszystkich i dla państwa.

Prof. Witold Modzelewski, Instytut Studiów Podatkowych
Czy zła – a taka właśnie obecnie jest, co do tego nikt nie ma już wątpliwości – sytuacja fiskalna naszego państwa może mieć bezpośredni wpływ na nasze portfele? Na pierwszy rzut oka wydaje się to problemem dość odległym, bo wciąż nie znamy szczegółowych rozwiązań ani planów, które wprost dotknęłyby obywateli.
Obietnice wyborcze kontra możliwości budżetu
Niemniej choćby o jednym wiemy już na pewno. Zapowiedziana w kampanii wyborczej istotna i bardzo kosztowna obniżka podatku dochodowego od osób fizycznych jest całkowicie nierealna. Nie zostanie zrealizowana ani w deklarowanym przyszłym roku, ani również w 2027 r.
Przypomnijmy, że w podatku dochodowym od osób fizycznych istnieje tzw. minimum wolne, czyli kwota dochodów, której osiągnięcie nie powoduje powstania obowiązku podatkowego. Według obietnic miało ono zostać podwyższone o 100 procent, z 30 do 60 tys. zł.
Tymczasem sytuacja fiskalna państwa jest tak trudna, że grozi nam nie tylko konieczność redukcji deficytu poprzez zmniejszanie wydatków, lecz także – jak już otwarcie się mówi – podwyższanie części obciążeń podatkowych. Warto tu spojrzeć nie tylko z perspektywy budżetu centralnego, ale szerzej – finansów publicznych. Dziś bowiem niemal wszystkie wpływy z podatku dochodowego od osób fizycznych trafiają do jednostek samorządu terytorialnego. To drugi podatek Rzeczpospolitej, choć w strukturze dochodów budżetowych państwa znajduje się już na bardzo odległym miejscu.
Mówiąc prościej: podatki, które płacimy jako obywatele, stają się dochodem samorządów. I to jest jedno z najważniejszych wydarzeń tego roku. Jeszcze w 2024 r. z podatku dochodowego od osób fizycznych budżet centralny uzyskał prawie 100 mld zł. Tymczasem w roku bieżącym mamy do czynienia z historycznym rekordem – wpływy są ujemne i wynoszą minus 15 mld zł. Tak, to oznacza, że w części dotyczącej budżetu państwa mamy minusowe dochody. To wydarzenie bez precedensu w ostatnim trzydziestoleciu.
Deficyt i dług publiczny – stany alarmowe
Warto się więc zastanowić, w jaki sposób rządzący będą chcieli wybrnąć z kryzysu fiskalnego. A kryzys ten polega na tym, że deficyt budżetowy rośnie i już w przyszłym roku przekroczy 250 mld zł. Równolegle narasta dług publiczny, a my znajdujemy się w stanach alarmowych.
Co do tego nie ma dziś wątpliwości. Obawa, którą podzielają wszyscy obserwujący życie publiczne w sferze finansów, sprowadza się do jednego: sytuacja naszych finansów publicznych jest chorobowa. Deficyt budżetowy przekracza 6 proc. PKB, podczas gdy normatywne zasady przewidują, że nie powinien być wyższy niż 3 proc. To oznacza, że nasz deficyt jest dwukrotnie większy od dopuszczalnego.
Taki wynik może zapowiadać nie tylko redukcję części wydatków czy ich niewykonywanie, ale także konieczność zwiększania dochodów budżetowych. To z kolei oznacza podnoszenie obciążeń podatkowych, które są głównym źródłem zasilania budżetu państwa. Warto pamiętać, że od ponad trzydziestu lat nasz budżet jest w praktyce uzależniony od kondycji jednego podatku – podatku od towarów i usług. W tym roku wiadomo już, że planowanych dochodów z VAT nie uda się osiągnąć. Zamiast zakładanych niemal 350 mld zł, wpływy będą niższe.
Łatwo zobaczyć, jak bardzo zależymy od jednego źródła. Drugi podatek Rzeczpospolitej, akcyza, przynosi bowiem niecałe 100 mld zł. To pokazuje skalę dysproporcji – mamy jeden podatek, który w praktyce finansuje państwo, a dopiero daleko za nim, w dużym odstępie, znajduje się reszta „peletonu”: akcyza, podatek dochodowy od osób prawnych i, w coraz mniejszym stopniu, podatek dochodowy od osób fizycznych.
PIT w tym roku praktycznie przestał istnieć jako źródło dochodów budżetu centralnego – zamiast wpływów mamy historyczną sytuację ujemną. Dochody budżetu państwa z tego podatku są „na minusie”, co jest wydarzeniem bez precedensu.
Polityczna deklaracja prezydenta – precedens w historii
Z perspektywy obywatela kluczowe jest jednak to, co stanie się dalej. Wiemy, że pojawiła się zapowiedź o charakterze nie tylko politycznym, lecz także ustrojowym, mająca znaczenie wręcz precedensowe. Po raz pierwszy prezydent zadeklarował, że nie zaakceptuje żadnych podwyżek podatków. Żeby ustawa weszła w życie, musi zostać przez niego podpisana. Teoretycznie jego weto można odrzucić, ale w obecnych realiach politycznych to nierealne.
Warto to odnotować – nie tylko zobowiązał się do takiej postawy w kampanii, ale także wyraża zamiar konsekwentnego dotrzymania słowa. W naszym życiu publicznym to prawdziwe novum, a wręcz powiew świeżości. Do tej pory mało kto traktował swoje zobowiązania wyborcze poważnie. Nieliczni starali się być wierni deklaracjom, większość jednak odkładała je do lamusa, gdy tylko pojawiała się władza. A władza – jak mawiają – działa jak haszysz: odurza i usprawiedliwia odstępstwa od wcześniejszych przyrzeczeń. Niektórzy twierdzą wręcz, że to immanentna cecha polityki. My jednak – może staroświeccy – wciąż tego nie akceptujemy i chcielibyśmy, by polityków można było rozliczać
Podatki pośrednie i nadzwyczajne dochody banków
Staramy się trzymać polityków za słowo, dlatego zobowiązanie prezydenta jest dla nas szczególnie istotne – nie tylko dla przedsiębiorców, ale także dla nas, obywateli. Ma to znaczenie przede wszystkim w kontekście zapowiedzianych przez rząd podwyżek podatku akcyzowego i wyrobów alkoholowych – podatków, które ostatecznie płacą konsumenci. Są to bowiem podatki pośrednie, których ciężar jest przerzucany na obywateli.
Równocześnie zapowiedziano podwyższenie podatku dochodowego od banków. To krótka lista podatników, obejmująca tylko instytucje finansowe, i w przeciwieństwie do podatków pośrednich jest to podatek od dochodu. Mowa o tzw. nadzwyczajnych dochodach banków – podatek miałby być podwyższony niemal dwukrotnie. W praktyce oznacza to wysokie obciążenie budżetowe w instytucjach, które rzeczywiście generują wysokie zyski.
Warto przypomnieć, że wcześniej straszono nas upadkiem banków i zagrożeniem stabilności sektora w związku z koniecznością zwrotu nienależnie uzyskanych przychodów od frankowiczów. Banki zwracają te środki, a jednocześnie realizują swoje nadzwyczajne zyski. Na marginesie warto więc podchodzić z dużą ostrożnością do prognoz ekonomicznych, którymi często jesteśmy „terroryzowani” i które mają skłonić obywateli do działań niekorzystnych dla nich samych.
W tym momencie znajdujemy się w tzw. „kropce”. Dla porządku warto też zwrócić uwagę, na czym polega współczesna polityka podatkowa. Rząd zapowiada wprowadzenie podatku cyfrowego – formalnie podatku dochodowego, w praktyce podatku od przychodów uzyskiwanych przez globalne koncerny cyfrowe. Firmy te, z powodu braku podmiotowości w Polsce, nie są podatnikami w naszym kraju, a mimo to zarabiają na sprzedaży usług obywatelom.
Problem dodatkowo komplikuje fakt, że nasz strategiczny sojusznik otwarcie sprzeciwia się wprowadzeniu takiego podatku i grozi retorsjami celnymi wobec państw, które zdecydują się go wprowadzić. Pojawia się więc pytanie, na ile polska klasa polityczna jest w stanie bronić zasady suwerenności fiskalnej. To tym bardziej trudne, że w Unii Europejskiej kwestia podatków jest już zharmonizowana – niekiedy w sposób szczegółowy, a czasem wręcz absurdalny.
Polityka fiskalna a ciężar dla obywateli
W tym przypadku mamy do czynienia ze starciem „najwyższej półki”: sprzeczność między interesem fiskalnym państwa a realnym wpływem tych decyzji na obywateli. Decyzje polityczne, choć dotyczące państwa, w końcu odczuwamy wszyscy pośrednio w naszych portfelach.
Jeżeli deficyt zostanie sfinansowany z podatków poprzez podwyższenie opodatkowania sektora bankowego czy wprowadzenie podatku cyfrowego – co w praktyce jest obiektywnie niemożliwe – mogłoby to teoretycznie zmniejszyć jego skutki dla obywateli. Jednak prędzej czy później ciężar kryzysu fiskalnego i tak najprawdopodobniej zostanie przerzucony na nasze portfele.
Warto przy tym pamiętać, że rok bieżący ma szczególny status. To albo rok poprzedzający wybory, albo rok przedterminowych wyborów – w zależności od tego, która z prognoz politologicznych się sprawdzi. W każdym przypadku są to lata wyjątkowo niesprzyjające niepopularnym decyzjom fiskalnym. Polityka skuteczna fiskalnie z reguły jest niepopularna, nie przynosi sukcesów sondażowych, ponieważ skuteczna polityka oznacza, że komuś trzeba coś odebrać.
Mądrość polityki fiskalnej polega na tym, by ciężar podatków nie spadał na większość obywateli przy jednoczesnym tworzeniu przywilejów dla nielicznych. Tak mniej więcej wygląda obraz współczesnych systemów podatkowych. Wielcy i wpływowi nauczyli się unikać podatków, często legalnie, korzystając z usług doradczych w tym zakresie. Politycy wobec tych podmiotów są zwykle wyjątkowo przychylni, czego przykładem mogą być chociażby relacje dotyczące podatków cyfrowych.
Ciężar podatków przerzucany jest natomiast na tych, którzy nie mają wyśmienitych kontaktów z władzą. To oni stają się „ofiarnymi barankami” skutecznej i efektywnej polityki fiskalnej. Pojawia się więc pytanie, czy prezydent zdecyduje się dotrzymać swojego zobowiązania wyborczego i zablokować wszystkie planowane podwyżki oraz wprowadzenie nowych podatków – chyba że pojawią się okoliczności sprzyjające powściągliwości fiskalnej.
Władza oczywiście posiada pewną rezerwę możliwości, o których się rzadko mówi, bo są niezręczne. Budzą one również lęk, ponieważ beneficjenci słabości systemu podatkowego są wpływowi i mogą zaszkodzić. W takich sytuacjach pojawiają się artykuły piętnujące rzekomo „niekorzystne dla podatników rozwiązania”. Jako obywatele jesteśmy nimi często „terroryzowani”. Jednak w rzeczywistości władza uderzyła w coś, co mogło kogoś zaboleć – w dużych podatkach, a nie w drobiazgach typu pampersy czy pieluszki.
Wnioski – mniej podatków, więcej profesjonalizmu
Jeżeli przyjrzymy się podatkom w ujęciu budżetowym, mówimy o saldzie – nadwyżce wpływów nad zwrotami. Przykładowo, w VAT, którego wpływy wynoszą dziś niecałe 350 mld zł, zwroty rosną lawinowo. W 2009 r. zwrócono 219 mld zł, w kolejnych latach kwoty rosły do 178, a jeszcze wcześniej 119 mld zł – wzrost o niemal 100 proc. w ciągu kilku lat. Za rok 2024 szacuje się zwroty na około 180 mld.
To właśnie w takich miejscach można znaleźć „ogromne pieniądze”, które wpływają do budżetu, a następnie wypływają w postaci zwrotów. Kwoty te nie są nielegalne, lecz system podatkowy jest na tyle dziurawy, że możliwe jest uzyskiwanie nienależnych zwrotów w sensie obiektywnym. Szacuje się, że potencjalna rezerwa – czyli ograniczenie nienależnych zwrotów – wynosi około 50 mld zł. To są sumy nieporównywalne z wpływami z podatków bankowych, cyfrowych czy akcyzy alkoholowej.
Czyli istnieją rezerwy, które bez podwyższania podatków mogłyby ograniczyć wzrost dochodów budżetowych. Nie przestaniemy wypłacać zwrotów VAT w skali, w jakiej wypłacamy, ale nawet ograniczenie ich do bardziej zasadnych poziomów – np. przekraczających 100 mld – już dałoby znaczną poprawę sytuacji. W 2023 r. wypłacono rekordowe 219 mld zł.
Może więc dobrze się stało, że polityczne blokady podwyższania podatków będą skłaniać władze do bardziej efektywnej, profesjonalnej polityki fiskalnej – polegającej na nierozdawaniu pieniędzy, które już wpłynęły do budżetu. Czym mniej będzie woli podwyższania podatków, a więcej fachowości w zarządzaniu wpływami, tym lepiej dla nas wszystkich i dla państwa.