Zamach na internet
W Digital Services Act, prócz wielu potrzebnych i pożytecznych rozwiązań zaszyto kilka „zatrutych cukierków”. Rząd postanowił w pełni zaimplementować je w przyjętym projekcie ustawy.
23 września rząd przyjął nowelizację ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną, będącą implementacją unijnego Digital Services Act (DSA), mającego wzmocnić nadzór nad wielkimi platformami internetowymi. Co do zasady, zarówno unijna dyrektywa, jak i nowelizacja przewidują szereg słusznych rozwiązań, w tym wzmocnienie pozycji konsumentów względem platform handlowych, skuteczniejsze ściganie przestępstw internetowych czy wprowadzenie mechanizmu odwoławczego pozwalającego użytkownikom na zaskarżanie do UKE decyzji serwisów o usunięciu lub zablokowaniu treści. Tutaj nie ma kontrowersji. Walka z oszustwami internetowymi, kradzieżą tożsamości, wreszcie przestępstwami takimi jak handel ludźmi, pedofilia, terroryzm, pranie brudnych pieniędzy, nakłanianie do zabójstwa lub samobójstwa, podżeganie do przemocy itp. w dobie powszechnej cyfryzacji wymaga adekwatnych narzędzi.
Skąd więc alarmistyczny tytuł o „zamachu na internet”, a precyzyjniej – na wolność słowa w internecie? Ponieważ diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach. Nie jest tajemnicą, że rozbuchana swoboda wypowiedzi od dawna jest cierniem w oku brukselskiego establishmentu, przyczyniając się w jego opinii do wzrostu popularności ugrupowań i ruchów „populistycznych”. Toteż unijni mandaryni z błogosławieństwem lewicowo-liberalnego mainstreamu państw członkowskich postanowili założyć internetowi odgórną, cenzorską „czapę”, czego wynikiem był wspomniany Digital Services Act, w którym prócz wielu potrzebnych i pożytecznych rozwiązań zaszyto kilka „zatrutych cukierków” – i te „cukierki” rząd postanowił w pełni zaimplementować w przyjętym projekcie ustawy.
Intencje przyświecające rządowym projektodawcom wprost sformułował podczas konferencji prasowej wicepremier i minister cyfryzacji Krzysztof Gawkowski, mówiąc, iż „dezinformacja i nielegalne treści to plaga nowoczesnego państwa” i podkreślając, że ustawa pozwoli państwu na walkę z nieodpowiednimi treściami i dezinformacją. Od razu rzuca się w oczy, iż takie pojęcia, jak „dezinformacja” czy „nieodpowiednie treści” są skrajnie nieprecyzyjne i podlegają czysto uznaniowym interpretacjom. Podobnie rzecz się ma z „mową nienawiści”, której rozpowszechnianie w mediach społecznościowych również ma być ścigane obok 27 innych przestępstw.
Orwell 2025? Palade OSTRO: Koniec wolności słowa w Polsce i UE?
Jak to ściganie ma wyglądać? Otóż zajmować się tym będą „zaufane podmioty sygnalizujące”, który to status będzie nadawał prezes UKE. Zgłoszenia owych „zaufanych sygnalistów” będą traktowane priorytetowo przez dostawców platform internetowych oraz stosowne urzędy (UKE i KRRiT w przypadku platform wideo). Jak łatwo się domyślić, pierwsze w kolejce do przyznania statusu „zaufanego podmiotu” będą rozmaite NGO-sy wyspecjalizowane w tropieniu „dezinformacji” i innych myślozbrodni. Warto dodać, iż „walka z dezinformacją” w praktyce oznacza najczęściej wygodny wytrych do rugowania z obiegu treści i opinii sprzecznych z aktualną linią polityczno-medialnego mainstreamu, co widać było w szczególności podczas niedawnej pandemii Covid-19, kiedy to szereg faktów uznanych za „fake-newsy” okazywało się koniec końców prawdą. Opisany mechanizm uprzywilejowujący oficjalnych „sygnalistów” w oczywisty sposób rodzi więc ryzyko nadużyć mogących skutkować dalece posuniętym ograniczeniem swobody debaty publicznej – zwłaszcza jeżeli „sygnaliści”, platformy i władze będą prezentowały zbliżony profil polityczno-światopoglądowy i co za tym idzie, zbliżone interesy polegające na usuwaniu z przestrzeni publicznej niewygodnego przekazu.
Kilka prostych przykładów. Jeżeli napiszę, że cała ta „zielona energetyka” oparta na OZE to wielki szwindel, którego rzekoma „opłacalność” trzyma się wyłącznie na publicznych subwencjach – czy będzie to traktowane jako uprawniona opinia, czy zostanie zakwalifikowane jako „dezinformacja”? Albo jeżeli podniosę, że masowa imigracja, w szczególności z regionów obcych kulturowo, rodzi szereg negatywnych skutków społecznych i ekonomicznych – czy zostanie to zakwalifikowane jako „mowa nienawiści”? Jeżeli wyrażę poparcie dla społecznych protestów w rodzaju „żółtych kamizelek” – czy będzie to uznane za „podżeganie do przemocy”? A co z krytycznym stosunkiem do środowisk LGBT propagujących tranzycję dzieci? Wszystko to może znaleźć się na cenzurowanym u zideologizowanych „zaufanych sygnalistów”, a co za tym idzie – dostawców usług internetowych i państwowych urzędników. Jak państwowe urzędy powołane do ochrony bezpieczeństwa w sieci działają, niech zaświadczy niedawny przykład z kampanii wyborczej i przedziwnej bezradności NASK wobec sponsorowanych przez „nie wiadomo kogo” reklam uderzających w głównych konkurentów Rafała Trzaskowskiego.
Podsumowując, wprowadzenie proponowanych regulacji stwarza niebezpieczeństwo państwowej krypto-cenzury. Biorąc to pod uwagę, przyznanie użytkownikom prawa do odwoływania się od decyzji platform społecznościowych do UKE czy KRRiT może w praktyce okazać się fikcją – bo skargi będą rozpatrywały organy zarządzające cenzorską maszynerią.