|

Bankowe eldorado

W 2024 r. usługi bankowe podrożały łącznie o 9,8 proc. w stosunku do roku poprzedniego, co dało nam w tej kategorii trzecie miejsce w Europie (średnia inflacja w 2024 r. wyniosła w Polsce 3,6 proc.). Banki podniosły wprawdzie w swej obronie argument rosnących kosztów, w tym „inflacji płacowej”, co nie przeszkodziło im jednak w wypracowaniu rekordowych zysków – ponad 40 mld zł przy 27,6 mld zł w 2023 r. Widać więc gołym okiem, że banki mają z czego „zejść”, bo dosłownie nic – żaden społeczny interes – nie uzasadnia tego eldorado.

Według opublikowanego niedawno raportu Rankomat.pl i Rentier.io oprocentowanie kredytów hipotecznych lokuje nas w niechlubnej czołówce Europy. W lipcu 2025 r. średnie oprocentowanie nowo udzielanych kredytów hipotecznych wyniosło 6,69 proc., co dało nam drugą lokatę – zaraz za Węgrami (6,97 proc.), a przed Rumunią (5,95 proc.). Warto też zauważyć, że spośród państw UE tylko cztery (Węgry, Polska, Rumunia i Czechy) mają oprocentowanie powyżej 4 proc. – cała reszta plasuje się poniżej tej granicy, i to niezależnie od tego, czy dany kraj należy do strefy euro, czy też nie (np. Dania – 3,53 proc., Szwecja – 2,84 proc.). Zadaje to kłam twierdzeniom, że niższe oprocentowanie kredytów uzależnione jest przede wszystkim od stóp procentowych EBC. Jak widać, niekoniecznie – można mieć tańsze kredyty również bez obecności w eurolandzie i zachowując suwerenność monetarną.

Z załączonej do raportu tabeli wynika, że miesięczna rata 30-letniego kredytu zaciągniętego na kwotę 500 tys. zł wynosi w Polsce 3223 zł, natomiast we Francji (średnie oprocentowanie – 3 proc.) byłoby to w przeliczeniu 2108 zł. Jak zauważają autorzy, oznacza to, że polski kredyt jest ponad dwukrotnie droższy od francuskiego, a miesięczna rata wyższa o 52 proc. Różnica jest tym bardziej drastyczna, jeżeli weźmiemy pod uwagę różnicę w PKB per capita mierzonym parytetem siły nabywczej (PPP): w Polsce wynosi on 52,5 tys. dol., we Francji 66,4 tys. USD. A zatem proporcjonalnie raty kredytu – nawet gdyby były w tej samej wysokości – bardziej uderzają po kieszeni polskiego konsumenta niż Francuza.

Spójrzmy teraz, jak to niemal rekordowe na tle Europy oprocentowanie ma się do innych wskaźników. Na początku lipca Rada Polityki Pieniężnej obniżyła stopy procentowe o 0,25 p.p., w wyniku czego stopa referencyjna wyniosła 5 proc. Z kolei popularnie stosowany w umowach kredytowych WIBOR 3M wyniósł w lipcu średnio 5,02 proc. Dlaczego więc banki tak „zaszalały”, windując oprocentowanie? Bo mogły.


Polacy nie chcą być szczęśliwi?! Witold Orłowski ujawnia prawdę o Ekonomii Szczęści


W polskim prawie nie ma żadnego realnego ogranicznika, który poskromiłby apetyty sektora finansowego na zawartość naszych portfeli. Przykładowo, w Polsce co do zasady stosuje się kredyty hipoteczne ze zmiennym oprocentowaniem, podczas gdy na Zachodzie oprocentowanie z reguły jest stałe. Wynika to ze zdawałoby się oczywistego (lecz nie u nas) założenia, że główne ryzyko rynkowe powinien ponosić podmiot profesjonalny (a więc bank), a nie konsument – z natury rzeczy znajdujący się w słabszej pozycji zarówno co do posiadanego kapitału, jak i specjalistycznej wiedzy.

Kolejna sprawa to WIBOR. Wskaźnik ten, ustalany codziennie o godz. 11.00 we wszystkie dni robocze przez największe banki, teoretycznie odzwierciedlać ma koszty akcji kredytowej, tj. procent, na jaki banki skłonne byłyby pożyczać sobie nawzajem pieniądze. Tyle że w polskich warunkach jest to przelicznik czysto wirtualny, bowiem banki w praktyce pieniędzy sobie niemal nie pożyczają, bo nie mają takiej potrzeby – akcję kredytową finansują z własnych zasobów. W naturalny sposób może więc rodzić to pokusę zmowy rynkowej w celu maksymalizacji zysków – tak jak niegdyś miało to miejsce z manipulacją LIBOR-em na londyńskiej giełdzie.

Na powyższe nakłada się bierność państwa w zakresie polityki mieszkaniowej. Gdybyśmy mieli dobrze rozwinięte publiczne budownictwo mieszkaniowe, oferujące mieszkania na wynajem na korzystnych warunkach, ludzie nie byliby skazani jedynie na opcję kupna mieszkań własnościowych i wikłania się w długoletnie kredyty, względnie wynajmowania od prywatnych „landlordów” różnych dziupli po drakońskich stawkach. To zaś wymusiłoby zarówno na bankach, jak i na deweloperach obniżanie marży.

Kredyty hipoteczne to zresztą nie jedyny przykład. W 2024 r. usługi bankowe podrożały łącznie o 9,8 proc. w stosunku do roku poprzedniego, co dało nam w tej kategorii trzecie miejsce w Europie (średnia inflacja w 2024 r. wyniosła w Polsce 3,6 proc.). Banki podniosły wprawdzie w swej obronie argument rosnących kosztów, w tym „inflacji płacowej”, co nie przeszkodziło im jednak w wypracowaniu rekordowych zysków – ponad 40 mld zł przy 27,6 mld zł w 2023 r. Widać więc gołym okiem, że banki mają z czego „zejść”, bo dosłownie nic – żaden społeczny interes – nie uzasadnia tego eldorado.

Dodajmy, że polskie państwo ma tutaj instrument nacisku, którego zupełnie nie wykorzystuje: kontrolowane przez siebie dwa branżowe giganty – PKO BP i Pekao S.A. Wystarczyłoby, żeby te dwa banki obniżyły oprocentowanie kredytów i koszty pozostałych usług, by wpłynęło to na resztę sektora. Domyślam się, że nie dzieje się tak z podobnego powodu, dla którego kilka lat temu wycofaliśmy się z ustawowego uregulowania problemu tzw. kredytów frankowych: działające w Polsce zagraniczne banki, przy wsparciu ambasad swych krajów, zagroziły wówczas pozwaniem Polski przed międzynarodowy arbitraż.

Bankowe eldorado trwa więc w najlepsze – kosztem bezlitośnie dojonych na wszelkie sposoby klientów.

Podobne wpisy