|

ZAPAŚĆ SŁUŻBY ZDROWIA

Zadłużenie szpitali wynosi obecnie 21 mld zł, z czego 3,5 mld to zobowiązania przeterminowane. Długi te generowane są głównie przez niezapłacone przez NFZ nadwykonania, w efekcie czego szpitale muszą ratować się kredytami obrotowymi, a w skrajnych przypadkach nawet „chwilówkami” – zadłużenie szpitali w parabankach szacuje się na 4,5 mld zł.

Piotr Lewandowski

Koniec roku przyniósł prawdziwy wysyp alarmujących doniesień o stanie publicznej służby zdrowia. Szpitale masowo wstrzymują przyjęcia, przekładają planowane zabiegi – słowem, robią najróżniejsze zwody uszami, byle tylko ograniczyć liczbę przyjmowanych pacjentów. Do tego dochodzi likwidowanie lub czasowe zawieszanie działalności szpitalnych oddziałów, z porodówkami na czele. Głośnym echem odbiła się decyzja o likwidacji ostatniego oddziału położniczego w Bieszczadach, w szpitalu w Lesku. Od tej pory najbliższa porodówka będzie w Krośnie – z takiej Wetliny prawie dwie godziny drogi, pod warunkiem dobrej przejezdności. Łącznie do końca roku wstrzymane zostanie funkcjonowanie kilkudziesięciu oddziałów szpitalnych w całej Polsce, do czego należy doliczyć te działające na pół gwizdka i odsyłające nowych pacjentów z kwitkiem. Powód tradycyjny: brak pieniędzy. Zadłużenie szpitali wynosi obecnie 21 mld zł, z czego 3,5 mld to zobowiązania przeterminowane. Długi te generowane są głównie przez niezapłacone przez NFZ nadwykonania, w efekcie czego szpitale muszą ratować się kredytami obrotowymi, a w skrajnych przypadkach nawet „chwilówkami” – zadłużenie szpitali w parabankach szacuje się na 4,5 mld zł. Wiąże się to oczywiście z dodatkowymi kosztami w postaci odsetek, co tylko pogłębia krytyczną sytuację finansową.

W równie opłakanym położeniu jest NFZ, który – technicznie rzecz biorąc – jest w tej chwili bankrutem utrzymywanym przy życiu jedynie dzięki kroplówkom z budżetu państwa – w 2025 r. łącznie 27 mld zł. Konieczność dotowania spowodowana jest głównie spadkiem udziału składek zdrowotnych w kasie NFZ – obecnie pokrywają one poniżej 80 proc. jego budżetu. Krótko mówiąc, mamy do czynienia z pełzającą zapaścią systemu publicznej opieki zdrowotnej i będzie się ona jedynie pogłębiać. Według przewidywań Instytutu Finansów Publicznych, w latach 2025–2027 w systemie łącznie zabraknie od 92,5 mld do 159 mld zł, możemy więc zacząć oswajać się z powtarzającym się scenariuszem, kiedy to pod koniec roku, po wyczerpaniu środków, szpitale będą ograniczały funkcjonowanie do absolutnego minimum. Zakrawa to na ponury żart, bo zmusza pacjentów do chorowania „z głową”, tak by załapać się na leczenie najlepiej w ciągu dwóch pierwszych kwartałów, bo im później, tym gorzej. Podobnie z planowaniem dzieci – najlepiej „małżeński kalendarzyk” ustawić sobie tak, by zdążyć przed zawieszeniem działalności jedynej porodówki w regionie.

Rząd tę katastrofę zwala na poprzedników – i ma tu sporo racji, bo na NFZ przerzucono chociażby w całości koszty ratownictwa medycznego oraz darmowych leków dla seniorów i dzieci, a przede wszystkim mechanizm automatycznej waloryzacji wynagrodzeń w ochronie zdrowia, nie zapewniwszy dodatkowego finansowania. Rzecz w tym, że obecny rząd miał dwa lata, żeby coś z tym zrobić – i jak widać, „czarodziejska różdżka” byłej minister Izabeli Leszczyny nie zadziałała. Odpowiedzią póki co jest doraźna łatanina – planuje się m.in. cięcia w programie darmowych leków, limitów szeregu świadczeń i zmianę zasad waloryzacji wynagrodzeń. Szczególną uwagę przykuwa jednak pomysł porodów na SOR-ach w asyście jedynie położnej, co brzmi jak wizja z sennego koszmaru. Wszystko to ma wspólny mianownik: ratowanie budżetu kosztem pogorszenia jakości opieki medycznej.

Warto nadmienić, iż dzieje się to w kraju, który wg MFW awansował właśnie do elitarnego klubu 20 największych gospodarek świata. Skąd więc te problemy? Mówi się w tym kontekście o braku strukturalnych reform, racjonalizacji wydatków itp. – ale tak naprawdę to mieszanie herbaty bez cukru. Mitem jest też obiegowa opinia o NFZ jako „studni bez dna”, bo na koszty administracyjne instytucja ta przeznacza zaledwie 0,8 proc. swoich wydatków – najmniej w Europie, co może zresztą odbijać się na jakości zarządzania. Rozwiązaniem nie jest również prywatyzacja na wzór USA, bo pod względem dostępności usług medycznych Stany Zjednoczone plasują się w gronie państw Trzeciego Świata. Podstawowy problem tkwi gdzie indziej: na ochronę zdrowia wydajemy za mało. Publiczne nakłady na opiekę zdrowotną w Polsce wynoszą ok. 6,5 proc. PKB przy unijnej średniej 10,4 proc., natomiast w przeliczeniu na głowę mieszkańca jesteśmy na trzecim miejscu od końca, przed Rumunią i Bułgarią. Te wartości sytuują nas obok takich krajów jak Kenia czy Ghana – i nie, nie jest to żart. Dlatego też absolutnie niezbędne jest pełne oskładkowanie umów cywilnoprawnych oraz jednoosobowych działalności gospodarczych i zrównanie ich z umowami o pracę – tym bardziej że JDG często są po prostu formą optymalizacji podatkowej poprzez tzw. fikcyjne samozatrudnienie. Jednak każda ekipa rządząca ucieka przed tą koniecznością, a i obywatele nie przyjmują do wiadomości prostej prawdy, że jeżeli chce się mieć służbę zdrowia na poziomie europejskim, to nie można na nią łożyć na poziomie afrykańskim. Skoro tak, to na pocieszenie zostaje nam jedynie radosna wiadomość, że od przyszłego roku wzrosną zasiłki pogrzebowe.

Podobne wpisy