Eksperyment, czy konieczność?
Niedawno w Finlandii zakończył się dwuletni eksperyment związany z wypłacaniem Bezwarunkowego Dochodu Podstawowego (BDP). Programem objęto 2000 bezrobotnych, którym wypłacano co miesiąc kwotę 560 euro – była to suma nieopodatkowana i otrzymywana niezależnie od innych świadczeń. Celem eksperymentu było zbadanie, czy osoby pobierające BDP staną się bardziej aktywne na rynku pracy – robocza hipoteza zakładała, że beneficjenci świadczenia będą poszukiwali dodatkowych możliwości zatrudnienia bez obaw, że stracą w ten sposób przysługujące im zasiłki socjalne. Efekty? Co najmniej dwuznaczne. Nadzorujący program fiński urząd ubezpieczeń socjalnych Kela opublikował właśnie wyniki za pierwszy rok trwania eksperymentu – czyli 2017 (wyniki za 2018 mają zostać podane w roku 2020).
Okazało się, że bezrobotni otrzymujący BDP w znikomym stopniu aktywizowali się zawodowo w porównaniu z grupą kontrolną (czyli bezrobotnymi którzy nieotrzymującymi dochodu gwarantowanego), średnio bowiem w ciągu roku przepracowali raptem pół dnia więcej. Jednocześnie jednak większość z nich (55 proc.) stwierdziła, że poprawiło im się samopoczucie (czemu trudno się dziwić) oraz ogólny dobrostan – odczuwali mniejszy stres, mieli również mniej kłopotów ze zdrowiem. Ohto Kanniainen, ekonomista pracujący przy wdrożeniu programu stwierdził, iż tego typu wyników można się było spodziewać m.in. ze względu na niskie kwalifikacje bezrobotnych oraz towarzyszące im trudne sytuacje życiowe. Cóż, nie od dziś wiadomo, że bieda degraduje – nawet ta względna, jak w Finlandii.
A więc porażka? Hm, wszystko zależy od tego, czemu BDP ma służyć. Jeśli jedynie skłonieniu do pracy czy podejmowania większego ryzyka życiowego z gwarancją, że zawsze ma się finansową „poduszkę bezpieczeństwa” – to fiński eksperyment od początku był nietrafiony i źle zaadresowany. Po pierwsze, u ludzi długotrwale bezrobotnych pojawia się często zjawisko „wyuczonej bierności”, na które niekiedy nakładają się problemy psychiczne, typu depresja czy obniżone poczucie własnej wartości – szczególnie jeśli dana osoba przez dłuższy czas bezskutecznie poszukiwała pracy. Po drugie, BDP wypłacany równolegle np. do zasiłku dla bezrobotnych uruchamia w głowie „kalkulator”: w porządku, znajdę jakąś (nie oszukujmy się, na ogół niskopłatną) pracę, zachowam dochód podstawowy, ale stracę inne świadczenia – czy mi się to opłaca? Tutaj o wiele bardziej interesujące byłoby sprawdzenie, jak BDP działałby u osób pracujących, ale zarabiających stosunkowo niewiele – czy byłyby bardziej skłonne do podnoszenia kwalifikacji, przeprowadzki za pracą, bądź założenia własnej firmy.
W tym kontekście o wiele więcej sensu wydaje się mieć włoski program „warunkowego” dochodu podstawowego. Tamtejszy rząd od kwietnia będzie wypłacał „pensje” najuboższym obywatelom oraz bezrobotnym aktywnie poszukującym pracy. Rodzina ma otrzymywać miesięcznie 1330 euro, osoby samotne zaś – 780 euro. Warunkiem jednak jest podjęcie zatrudnienia – po trzech odmowach przyjęcia proponowanej pracy świadczenie będzie zabierane. Wszystko to moim zdaniem jednak jest kręceniem się wokół problemu bez dotykania jego istoty. Otóż dochód gwarantowany (który wolę określać mianem „dywidendy obywatelskiej”) w jakiejś perspektywie czasowej będzie niezbędny z zupełnie innych powodów. Obecna rzeczywistość wygląda bowiem tak, że gros obciążeń podatkowych przerzucanych jest na zwykłych obywateli, podczas gdy globalne koncerny stosują przy bezradności rządów agresywną optymalizację. Efektem jest regresywny system podatkowy (ubożsi, głównie w formie podatków pośrednich odprowadzają proporcjonalnie większą część dochodów niż bogatsi) – co z kolei prowadzi do wzrostu kosztów życia, za którym nie nadążają wynagrodzenia. Na powyższe nakłada się prekaryzacja rynku pracy, czego konsekwencją jest zjawisko „pracującej biedoty” („working poor”), które wkrótce przełoży się na rzeszę biednych emerytów. Widoczne jest to, chociażby w spadającym udziale płac w PKB, rosnącym rozwarstwieniu społecznym i zanikaniu klasy średniej.
Wszystko to razem wzięte zaburza społeczną mobilność – obecnie pozycję społeczną coraz częściej się dziedziczy, czemu dodatkowo sprzyja pogarszająca się jakość usług publicznych (edukacja, służba zdrowia, transport). I właśnie łagodzeniu tych patologii przede wszystkim ma służyć dywidenda obywatelska, którą można wdrożyć, chociażby poprzez omawiane tu niedawno „luzowanie ilościowe dla ludzi” (jego zwolennicy nazywają to „dywidendą społeczną”) – przy czym, odpowiednio skalkulowana, mogłaby być wypłacana ZAMIAST rozmaitych, rozproszonych świadczeń socjalnych, co pozwoliłoby zaoszczędzić na kosztach ich obsługi. Takie rozwiązanie ma jeszcze jeden walor – wpuszcza świeży pieniądz do realnej gospodarki. To już nie są mrzonki, tylko coraz bardziej paląca konieczność – ruch „żółtych kamizelek” jest dobitnym dowodem, że żyjemy na tykającej społecznej bombie zegarowej. Lepiej ją zawczasu rozbroić, zanim eksploduje.