Na naszych oczach rodzi się globalny, zielony totalitaryzm
W poprzednim felietonie („Podatkowy terror klimatyczny”) powiało nieco grozą, a to za sprawą „mięsnego” raportu IPCC niedwuznacznie postulującego globalną redukcję hodowli bydła oraz, co się z tym wiąże, spożycia mięsa i generalnie wszelkich produktów odzwierzęcych. Jak pamiętamy, z podobnym pomysłem wyskoczyli niemieccy Zieloni oraz SPD, zgłaszając projekt podniesienia VAT na mięso z 7 do 19 proc., czemu towarzyszyły głosy, że rozwiązanie to powinno zostać wprowadzone na poziomie całej Unii Europejskiej. Jest to doskonała ilustracja zamordystycznych ciągot tzw. ekologistów, którzy z troski o klimat i środowisko naturalne uczynili ideologię. To klimatyczne „ideolo” wraz z rozprzestrzenianiem się i infekowaniem kolejnych umysłów coraz wyraźniej pokazuje swe totalitarne oblicze i równie totalniacką mentalność jego głosicieli. „Ekologizm” (tradycyjnie przypominam: ekologia to nauka, „ekologizm” to ideologia”) w coraz większym stopniu staje się narzędziem kształtującym sprawowanie rządów, modelującym gospodarkę i wreszcie kontrolującym ludzką świadomość poprzez zmasowaną propagandę. Wszystko w warunkach nominalnie demokratycznych, tyle że owa demokracja na naszych oczach staje się pustym rytuałem, co widać szczególnie na przykładzie krajów zachodniej Europy: kogo by ludzie nie wybrali, efekt jest ten sam, a „Nowy Zielony Ład” (poważnie, jest takie pojęcie, nie zmyśliłem tego) wdziera się w kolejne dziedziny życia, dążąc do wszechogarniającej kontroli. Krótko mówiąc, na naszych oczach rodzi się globalny, zielony totalitaryzm.
Z czasów komuny pamiętamy jednak, że tego typu model, oprócz rozmaitych dolegliwości, rodzi również całkiem zabawne absurdy, doskonale uchwycone chociażby w nieśmiertelnych komediach Stanisława Barei. Doczekało się to nawet swej nazwy: „bareizmy”. W Polsce znakomite zadatki na czołową „bareistkę” ma eurodeputowana z ramienia Wiosny Biedronia, pani Sylwia Spurek (doktor prawa i była zastępczyni RPO, co akurat nie jest zbyt zabawne), która niedawno wsławiła się feministyczną analizą przemysłu mleczarskiego. Otóż krowy mleczne są oprymowane ze względu… na swoją płeć i zmuszane do dawania mleka. Innymi słowy, pozyskiwanie mleka od krów jest kolejnym przejawem patriarchalnej dominacji i ekonomicznego wyzysku. Pani Spurek nie jest tu zresztą oryginalna, bowiem europejskie miasta widziały już protesty, podczas których aktywistki podłączały się do dojarek. Kto wie, może będzie nam dane ujrzeć podobny happening w wykonaniu naszej eurodeputowanej? Zastanawiam się, czy znajdzie się litościwa dusza, która wyjaśni pani Spurek, co dzieje się z niewydojoną krową. Otóż ona dopiero wtedy zaczyna naprawdę cierpieć. Bolą ją wymiona i domaga się dojenia głośnym muczeniem. Ale cóż, może wedle pani Spurek taka krowa powinna się poświęcić w imię zielonej (i feministycznej przy okazji) rewolucji? Wszak postęp wymaga ofiar.
Kolejnym „bareizmem” jest postulat globalnej redukcji spożycia mięsa. Jak widzimy na wspomnianym na wstępie przykładzie Niemiec, metodą ma być tyleż radykalne, co sztuczne zawyżenie cen produktów mięsnych poprzez ich dodatkowe opodatkowanie. W ten sposób ludzie pod wpływem ekonomicznego przymusu mają gremialnie przerzucić się na „zielonkę”. Problem w tym, że owa „zielonka”, jeśli ma być naprawdę „eko”, będzie równie droga. Tzw. zdrowa żywność jest teraz niedostępna dla kieszeni przeciętnego konsumenta i obecnie stała się wręcz jednym z wyznaczników materialnego statusu wyższej klasy średniej. Musiałaby zatem być dotowana, pytanie, z czyich pieniędzy? I czy aby ktoś nie uprawia tu lobbingu na rzecz swej branży?
Zresztą, proponowałbym pójść dalej i po prostu wprowadzić kartki na mięso, ot, co! W ten sposób okazałoby się, że wyszliśmy z socjalizmu tylko po to, by wrócić do niego okrężną drogą, za sprawą „zielonych” lewaków. Jednak kartki na mięso to też jedynie półśrodek. Sądzę, że najskuteczniejsze byłoby sprzedawanie mięsa jedynie na receptę. Lekarz wypisywałby druczek, że pacjent ze względów dietetyczno-zdrowotnych ma prawo do jednego kotleta bądź bitki wołowej tygodniowo. Jest nawet historyczny precedens – mianowicie w USA w czasach prohibicji funkcjonowała tzw. lecznicza whisky, którą sprzedawano w aptekach. Dlaczego zatem dziś w aptekach nie można by sprzedawać mięsa na receptę? Ponieważ jednak u lewactwa kojarzenie związków przyczynowo-skutkowych jest mocno zaburzone, zatem w ramach dnia dobroci dla niekumatych wyjaśniam, że efektem ubocznym takiego sztucznego zmniejszenia popytu na produkty odzwierzęce byłaby potworna, masowa rzeź zwierząt hodowlanych, których obecnie jest na świecie kilka miliardów. Może to również musi się dokonać w imię postępu i „zielony” humanitaryzm na tę okoliczność powinien pójść w odstawkę? Skoro w przeszłości „nawozem historii” mogli być ludzie… No chyba że na wzór indyjski zafundujemy sobie stada świętych krów kroczących dostojnie Marszałkowską pod czułą opieką pani Spurek z ekologiczną, wierzbową witką w dłoni.