Gates – klimatyczny zdrajca?
Niedawno cały świat zbierał szczęki z podłogi, gdy Bill Gates, tuż przed szczytem COP30 w Brazylii, opublikował list, w którym podważył dotychczasowe (również własne) priorytety walki ze zmianami klimatycznymi.

Piotr Lewandowski
Przypominam – mówimy o tym samym Gatesie, który dotąd stał na czele klimatycznego frontu i był jednym z jego głównych ideologów oraz sponsorów; człowieku, który raptem w 2021 r. wydał książkę pt. „Jak ocalić świat od katastrofy klimatycznej”, w której postulował redukcję emisji gazów cieplarnianych do zera. Zarazem jednak tenże Bill Gates pozostawał modelowym wręcz przykładem klimatycznej hipokryzji i przerzucania kosztów „walki o klimat” na zwykłych ludzi przy jednoczesnym zachowaniu emisyjnych przywilejów dla kasty miliarderów takich jak on sam. Potrafił bez cienia żenady przyznać w wywiadzie dla BBC, iż flota prywatnych odrzutowców stanowi jego guilty pleasure (grzeszną przyjemność), lecz czuje się rozgrzeszony ze swego emisyjnego stylu życia, ponieważ wykupił w wyspecjalizowanej firmie wychwytującej CO2 z powietrza „złoty pakiet”, w wyniku czego zachowuje pozytywny „bilans węglowy” – co jako żywo przypomina średniowieczny handel odpustami.
Niemniej, teraz Gates zaczyna wycofywać się rakiem ze swych dotychczasowych poglądów – i to do tego stopnia, że CNN nazwała jego nowe tezy „szokującymi”. Otóż klimatyczny Bill Gates po upgradzie do wersji 2.0 twierdzi, że wprawdzie ludzkość odniosła znaczące sukcesy w redukcji emisji, a zmiany klimatyczne niosą ze sobą poważne konsekwencje, lecz zarazem nie należy przesadzać z katastroficznymi wizjami, gdyż zmiany te nie doprowadzą do zagłady ludzkości. Ponadto wiele dotychczasowych inwestycji klimatycznych było nietrafionych i zbyt kosztownych, a wyznaczony w porozumieniu paryskim cel ograniczenia wzrostu temperatury do 1,5 stopnia Celsjusza w porównaniu do poziomu sprzed epoki przemysłowej jest nierealny. W związku z powyższym należy dokonać przewartościowania dotychczasowych priorytetów i położyć główny nacisk na walkę z ubóstwem, głodem i chorobami, szczególnie w najbiedniejszych krajach świata. By zachować resztki twarzy, Gates w swym memorandum twierdzi wprawdzie, iż nadal należy wdrażać nowe technologie redukujące emisje gazów cieplarnianych, a dążenie do zeroemisyjności pozostaje niewzruszonym dogmatem, niemniej przesłanie jest jasne: nie szalejmy z tą klimatyczną histerią i zamiast walczyć ze zmianami klimatycznymi, zacznijmy się do nich przystosowywać.
Skąd ten nagły atak zdrowego rozsądku? Widzę tu dwie główne przyczyny. Po pierwsze, również na Gatesa zadziałał w końcu „efekt Trumpa” – agenda spod znaku „drill, baby, drill”, a zwłaszcza podtrzymanie jej w całej rozciągłości podczas głośnego wystąpienia na forum ONZ, nie pozostawia wątpliwości: dobre czasy dla „zielonej energetyki” się skończyły, a kurek z sutymi publicznymi subwencjami pozostanie zakręcony co najmniej do końca kadencji obecnego prezydenta. Gates to cwana gapa, uznał więc, iż dalsze inwestowanie w zielone biznesy staje się zwyczajnie nieopłacalne, trzeba więc zmienić front i zacząć zarabiać na czymś innym. Patrząc pod tym kątem, jego list stanowi coś w rodzaju hołdu lennego złożonego Donaldowi Trumpowi oraz „świadectwo nawrócenia” będące odpowiednikiem słynnych wizyt bigtechowych nababów w posiadłości Mar-a-Lago. Chcesz zarabiać – żyj dobrze z władzą, proste.
Jest jednak także inny aspekt „klimatycznej zdrady” Gatesa. Otóż wszystko, co jest związane z szeroko pojętym Big Techem, a w szczególności infrastruktura zapewniająca funkcjonowanie internetu oraz rozwój AI wymaga jednego – stabilnych źródeł energii. Wystarczy spojrzeć, jak wyglądają centra danych Microsoftu, Apple’a, Googla, Mety, Amazona: to gigantyczne serwerownie, wręcz mega-fabryki będące w istocie ogromnymi komputerami, na których trzyma się cały internet wraz ze wszystkimi oferowanymi usługami – chmurami, streamingami, najróżniejszymi serwisami, bazami danych itp. Wszystko to zaś pochłania ogromne ilości prądu. Wg szacunków internet odpowiada za 10 proc. globalnego zużycia energii elektrycznej i to zużycie będzie tylko rosło, głównie za sprawą rozwoju AI. Obecnie same tylko centra danych konsumują 1,5 proc. światowej energii, z czego 15 proc. przypada na AI, a wg prognoz Międzynarodowej Agencji Energetycznej do końca tej dekady zużycie to ma się podwoić – z 415 terawatogodzin w 2024 r. do 945 TWh w 2030 – co oznacza zapotrzebowanie na prąd na obecnym poziomie Japonii, czyli jednej z najbardziej rozwiniętych gospodarek świata.
Nic więc dziwnego, że Big Tech rozgląda się za nowymi źródłami zasilania, a Google zapowiada ponowne uruchomienie tylko na własne potrzeby zamkniętej w 2020 r. elektrowni atomowej Duane Arnold Energy Center w stanie Iowa oraz inwestycje w SMR-y, a i energetyką „kopalną” Big Tech również zapewne nie pogardzi. Krótko mówiąc, tego energożernego, cyfrowego molocha chimerycznymi wiatraczkami się nie nakarmi – i to jest cała tajemnica nagłego nawrócenia Billa Gatesa.