Za śmiercią Konstantego Miodowicza kryje się wiele podejrzanych energetycznych transakcji, w które uwikłani są zarówno politycy PO, jak i PSL.
Gdy w styczniu br. na naszych łamach napisaliśmy o tym, że śmierć posła Konstantego Miodowicza w 2013 r. nastąpiła w wyniku pobicia, wybuchła prawdziwa burza.
Jak opisaliśmy, w całej tej historii pojawiają się m.in.: międzynarodowy handlarz broni, służby specjalne zarówno nasze, jak i obce, tajemnicze zgony i decyzje, których uzasadnienia naprawdę trudno racjonalnie zrozumieć. Efekt naszej publikacji był taki, że obecny szef sejmowej speckomisji, poseł Marek Opioła (PiS), zwołał w trybie pilnym jej posiedzenie, po którym opinii publicznej zakomunikowano, że sprawa zostanie jeszcze raz zbadana. Mogliśmy również usłyszeć, że członkowie speckomisji muszą się najpierw zapoznać z wszelką dokumentacją dotyczącą sprawy śmierci polityka PO. Zaraz po tym komunikacie, szef ABW, prof. Iwo Pogonowski, zlecił odszukanie wszystkich materiałów dotyczących sprawy i dostarczenie mu ich na biurko.
Miodowicz został otoczony przez polityków PO aureolą krystalicznego państwowca i opozycjonisty, który całe swoje życie dobrze służył Polsce. Tymczasem, jak wskazaliśmy w naszym tekście, okoliczności w jakich nastąpiła jego śmierć, same w sobie wzbudzają pytanie, jak mogło dojść do tego, że szef sejmowej komisji ds. służb specjalnych, która odpowiada za nadzór nad polskimi służbami, mógł być jednocześnie tak bardzo aktywny na polskim rynku energetycznym, który przecież powinien być przez nie monitorowany. Mało tego, w naszym tekście wykazaliśmy na jego niezaprzeczalny udział w transakcji z podmiotem z Białorusi (spółka Annacond Enterprises), w wyniku której spółka Skarbu Państwa (koncern ENEA), straciłaokoło 30 mln zł.
Podaliśmy również kryptonim sprawy operacyjnej („Anaconda II”), jaką ABW prowadziła przez wiele miesięcy i która zawiera wiele informacji o aktywności Miodowicza na rynku energetycznym. Wiemy również, że sejmowej speckomisji dostarczono także akta Prokuratury Rejonowej w Busku-Zdroju, która prowadziła śledztwo w sprawie okoliczności śmierci polityka. Od czasu naszej poprzedniej publikacji minęło już ponad półtora miesiąca, i jak dotąd ze strony sejmowej speckomisji nie mamy żadnego oficjalnego komunikatu. Jego brak może jednak sugerować, że członkowie komisji mogą mieć poważne wątpliwości, czy rzeczywiście było tak, jak przekazano opinii publicznej, że śmierć Miodowicza wynikła z przyczyn naturalnych. Gdy usiłowaliśmy skontaktować się z członkami sejmowej speckomisji, ich telefony milczały.
Czas, jaki upłynął od naszej publikacji w tej sprawie, wydaje się być wystarczająco długi, aby członkowie sejmowej speckomisji mogli pozyskać źródłową wiedzę i móc odnieść się do wersji okoliczności śmierci polityka PO, jaką naszkicowaliśmy w naszym artykule.
Przypomnijmy jeszcze raz, że chodzi tu o okoliczności śmierci byłego szefa kontrwywiadu Urzędu Ochrony Państwa (obecnie ABW), wpływowego posła rządzącej przez osiem lat Polską partii i szefa sejmowej komisji ds. służb specjalnych, która to sprawa w każdym kraju musiałaby zostać wyjaśniona w najdrobniejszych szczegółach. Tymczasem, jak się okazuje, w Polsce nie jest to takie oczywiste!
Zadziwiające śledztwo
Jak już wspomnieliśmy, śledztwo w sprawie okoliczności śmierci Miodowicza prowadziła Prokuratura Rejonowa w świętokrzyskim Busku-Zdroju. Jego akta zostały dostarczone sejmowej speckomisji. Ale w naszej ocenie ich lektura rodzi wiele zasadniczych wątpliwości. Trudno bowiem przyjąć bez zastrzeżenia to, że śledczy nie przeprowadzili tak wielu czynności, jakie standardowo przeprowadza się w tego typu sprawach. Najbardziej bulwersujące jest jednak to, że nie wykonano nawet sekcji zwłok, co w wypadku, gdy mamy do czynienia ze śmiercią w nie do końca jasnych okolicznościach, jest obowiązkowe. Tymczasem śledczy prowadzący sprawę jakoś o tym zapomnieli. Ubogie są też ustalenia, jakie mogłyby w tej sprawie dostarczyć zeznania świadków. Tak naprawdę, wersja o nieszczęśliwym wypadku, jakiemu miał ulec Miodowicz, opiera się na zeznaniu jednej kobiety, która miała być naocznym świadkiem całego zdarzenia. Można odnieść wrażenie, że śledczy potraktowali sprawę śmierci szefa sejmowej speckomisji jak śmierć jakiegoś kloszarda, który zszedł z tego świata i tak naprawdę nie stanowi wielkiej różnicy, czy nastąpiło to z powodu przedawkowania alkoholu, czy też z powodu nieszczęśliwego wypadku, jakiemu uległ po jego spożyciu. Dla śledczych z prokuratury w Busku zupełnie nie miało znaczenia kim była ofiara, jaką piastowała funkcję i gdzie pracowała. Nic też w aktach tego śledztwa nie wskazuje na to, aby śledczy zadali sobie trud zwrócenia się w tej sprawie o pomoc do polskich służb, które siłą rzeczy powinny trzymać swój parasol ochronny na kimś takim, jak Konstanty Miodowicz. Przypomnijmy jeszcze raz: to były szef polskiego kontrwywiadu (w randze pułkownika) i szef sejmowej komisji ds. służb specjalnych. To wręcz zadziwiające zaniedbania, w które trudno do końca uwierzyć. Ale być może śledczy mieli jakieś wskazówki w tej sprawie od swoich przełożonych, a ci z kolei swoich. Tylko bowiem tak dałoby się wytłumaczyć sposób prowadzenia śledztwa w sprawie okoliczności śmierci Miodowicza.
Zmowa milczenia ludzi służb
Wśród funkcjonariuszy ABW, największej polskiej specsłużby, wiedza o faktycznych okolicznościach śmierci Konstantego Miodowicza jest już od dawna powszechna. Pisaliśmy o tym zresztą w naszym styczniowym artykule. Jednak jeśli pojawia się ten temat, pracownicy Agencji nie są skłonni do otwartej rozmowy. W ich zachowaniu daje się wyczuć, że temat ten jest oficjalnie jakąś olbrzymią tajemnicą i lepiej o niej nie mówić za dużo. Nic zresztą dziwnego, ABW przez trzy ostatnie lata była takim filtrem, który miał obrabiać wszelkie informacje, które mogły wywrócić do góry nogami oficjalny scenariusz tego zdarzenia. A miał on przedstawiać opinii publicznej jedną zasadniczą „prawdę”, że śmierć byłego szefa sejmowej speckomisji była zwykłym zgonem i nie stały za nią żadne nadzwyczajne okoliczności. Rozmawiając z funkcjonariuszami ABW, można odnieść również wrażenie, jakby w sprawie śmierci Miodowicza obowiązywała nawet jakaś tajna dyrektywa, która nakazywała im w tej sprawie trzymać się ustalonego scenariusza. Chociaż jednocześnie można wyczuć u nich wewnętrzny bunt. Z zachowaniem proporcji można tę sytuację porównać do zeznań funkcjonariuszy SB w sprawach tajemniczych śmierci opozycjonistów i księży.
Za to znacznie bardziej rozmowni są w sprawie śmierci Miodowicza ci funkcjonariusze, którzy już odeszli z czynnej służby. Były wiceszef Urzędu Ochrony Państwa (UOP) płk. Mieczysław Tarnowski przyznał w rozmowie z nami, że sam informował służby o podejrzanych okolicznościach tej śmierci. Zasadniczym powodem jego działania miały być wypowiedzi personelu medycznego ze szpitala, w którym leczono Miodowicza. Jednak, jak podkreśla Tarnowski, gdy funkcjonariusze Agencji zaczęli prowadzić działania w tej sprawie, mieli polecenie przełożonych, aby „łagodzić” swoje ustalenia i „broń Boże” nie potwierdzać, że mogło do niej dojść w wyniku pobicia. Także Maksymilian Górniak, były wiceprezes Enei w rozmowie z nami stwierdził, że pod wpływem wypowiedzi lekarzy on również informował polskie służby o ewentualności takiego scenariusza całego zdarzenia. Górniak zaznaczył jednak, że Miodowicz w pewnym momencie odzyskał przytomność, ale nie mówił nic o tym, że go pobito. Podkreślając swoje bardzo przyjacielskie relacje z Miodowiczem, Górniak stwierdził również, że udział zmarłego posła PO w sprawie „Anacondy” ograniczał się jedynie do przyjacielskich rad, jakich od czasu do czasu udzielał mu nieżyjący poseł. Zapewniał nas także, że Miodowicz nigdy nie jeździł z nim na Białoruś i nie prowadził żadnych negocjacji z ludźmi reprezentującymi „Anacondę”. Co ciekawe, on również wie, że nie zrobiono sekcji zwłok Miodowicza. Ale też nie chce komentować, dlaczego tak się stało.
ROCA, człowiek „Lewatywy” i przyjaciele
Maksymilian Górniak, który odegrał kluczową rolę w transakcji zakupu przez Eneę udziałów w Anaconda Enterprises, do której należało transgraniczne naziemne łącze energetyczne Wołka Dobryńska-Brześć. Górniak to postać, która od wielu lat funkcjonuje na polskim rynku energetycznym i powszechnie uważa się, że był „człowiekiem Miodowicza”. Od czerwca 2010 r. Górniak był członkiem Zarządu Enei. Jednak po zakupie udziałów w Anaconda Enterprises, Enea pozbyła się Górniaka ze swojego zarządu. Okresowo zasiadał także w wielu innych firmach energetycznych, które obracały paliwami i węglem. Jest również zaangażowany w Roca Trade, spółkę akcyjną specjalizującą się w obrocie paliwami i produktami pochodnymi. Obok bułgarskiej spółki „Resipa” figuruje wśród jej udziałowców. Roca Trade była udziałowcem (razem z Siergiejem Tischenko) w Roca Petrol i Roca Property, które powstały jako jej spółki – córki. Roca nabyła również udziały w spółce akcyjnej Momo Property. W przeszłości nazwisko Górniaka w różnych konfiguracjach pojawiało się także w spółkach Termokor, Elko, Krex, Silesia Petrol i wielu innych. Górniak był też udziałowcem kancelarii prawnej (Kancelaria Radców Prawnych Górak, Tomala i Górniak, spółka partnerska), która m.in. obsługiwała elektrownię w Kozienicach. Pomiędzy spółkami, w których był Górniak zachodziły różnego typu biznesowe związki. Najczęściej byli to ci sami udziałowcy: dziwne podmioty zza wschodniej granicy, albo te, które zarejestrowano na Cyprze. Ale w grupie spółek Roca, głównym biznesie prowadzonym obecnie przez Maksymiliana Górniaka, pojawiali się także ludzie z bardzo szemraną przeszłością. Jednym z nich był Marcin B., mający na koncie prawomocne wyroki, który uważany jest za członka gangu Henryka M., o pseudonimie Lewatywa. Obecnie także ma zarzuty karne.
Na przykład cypryjska spółka Danelly Limited, którą reprezentował właśnie Marcin B., 11 marca 2014 r. zawarła z Rocca Trade umowę sprzedaży swoich udziałów w Roca Trade na łączną kwotę 50 tys. zł. Warto dodać, że jedynym akcjonariuszem Roca Trade był wówczas właśnie Maksymilian Górniak. Zresztą B. jest do dziś kluczowym pracownikiem grupy. Maksymilian Górniak nie wykluczył w rozmowie z „Gazetą Finansową”, że może zostać nawet jej udziałowcem. Tłumaczy, że rozmawiał z Marcinem B. i uzgodnili, że w biznesie, który razem prowadzą, pracuje uczciwie. Co ciekawe, zdjęcia Marcina B. jako ofiary przemocy policji są na stronie „Tygodnika Ostrołęckiego”; miał być pobity bez powodu przez policjantów (znajdował się pod wpływem alkoholu, miał 2,5 promila). Policjanci, z którymi rozmawialiśmy, jako powód incydentu podają agresywne zachowanie Marcina B. i podszywanie się przez niego pod oficera CBŚ.
Ale oprócz Marcina B., w spółce Roca Trade i jej spółkach córkach można spotkać także wspominanego wcześniej wiceszefa UOP płk. Mieczysława Tarnowskiego (twierdzi, że dzięki niemu w firmie rola Marcina B. została ograniczona), byłego szefa BOR gen. Mirosława Gawora, żonę i siostrę komendanta głównego policji Zbigniewa Maja, a także wielu byłych funkcjonariuszy ABW i żołnierzy GROM-u. Żona Maja pracę w Roca zawdzięcza (jak twierdzi) bratowej. – Mam państwowe uprawnienia wyrobione jeszcze w czasach, kiedy powstało ministerstwo przekształceń własnościowych, mam uprawnienia do bycia członkiem rady nadzorczej i dość duże doświadczenie w korporacjach, w lotnictwie i stąd się tam znalazłam – tłumaczy Elżbieta Binder, żona komendanta Maja. Górniak potwierdza fakt zatrudniania Mirosława Gawora, ale nie chce wskazać, kto go mu polecił. Nazwisko byłego szefa BOR pojawiło się w aferze paliwowej ponad dekadę temu. W jednym z wątków afery aresztowano współwłaścicieli firmy Pollex, która robiła intratne interesy na rynku paliw (z państwowymi przedsiębiorstwami). W radzie nadzorczej Polleksu, wedle zeznań świadków, bo w papierach sądowych spółki nic nie ma, zasiadać miała właśnie żona szefa Mirosława Gawora. Na pewno była tam żona jego zastępcy, a sam Pollex wpłacał także pieniądze na rzecz Gwardii Warszawa (dawny milicyjny klub), którego prezesem był Gawor.
W kręgu energetycznych spółek, które „spina” osoba Maksymiliana Górniaka, pojawiają się także inne ciekawe osoby. Jedną z nich jest Krzysztof Zborowski – były prezes Elektrowni Kozienice, która była prawdziwym oczkiem w głowie byłego wiceministra skarbu i szefa klubu parlamentarnego PSL Jana Burego. Zborowski był również wiceprezesem Enei, wiceprezesem Elko Trading i jeszcze członkiem rady nadzorczej Elektrociepłowni Białystok. O Burym, który był promotorem jego kariery, Zborowski mówi wprost: „kochany człowiek”. Ale tak naprawdę Zborowski to człowiek o bardzo specyficznej mentalności, gotowy robić interesy z każdym. Z Krzysztofem Zborowskim (w okresie, gdy był prezesem Elektrowni Kozienice), blisko współpracował Henryk Byzdra, który do 2007 r. był szefem Delegatury ABW w Radomiu. Ale w kręgu Maksymiliana Górniaka można spotkać także Aleksandrę Sieczkowską-Pachelską, która do stycznia br. pełniła funkcję wiceprezesa PERN, a wcześniej była doradcą Zarządu w Enei oraz zasiadała w radach nadzorczych Rafinerii Trzebinia, spółek ORLEN Petro Zachód i Orlen Polimer oraz NAFTOPORT-u. Przez pewien czas doradzała również samemu Górniakowi. Sieczkowska-Pachelska do zarządu PERN trafiła z opinią protegowanej słynnego, wszechwładnego peeselowskiego ministra Jana Burego.
To właśnie w tym środowisku działał Konstanty Miodowicz, będąc za pośrednictwem Maksymiliana Górniaka prawdziwym kreatorem wielu energetycznych biznesów, jakie projektowano i finalizowano. Miodowicz zupełnie nie zauważał, że jest przede wszystkim posłem rządzącej partii i szefem niezwykle ważnej dla funkcjonowania państwa sejmowej speckomisji, który – przypomnijmy to jeszcze raz – miał dozorować polskie służby, w tym tę największą, ABW. Z kolei ta ostatnia ma zajmować się patologiami i przestępstwami na polskim rynku energetycznym. To samo w sobie narażać mogło Miodowicza, na dwuznaczną sytuację, w której jego rola łatwo mogła zamienić się z dozorcy służb i ich energetycznego „poletka” na dozorowanego przez służby.
Jak już pisaliśmy w naszym poprzednim tekście, w sprawie Konstantego Miodowicza istnieją poważne dowody na to, że został on „shakowany” przez ABW, które w ramach prowadzonej sprawy „Anaconda II” zebrała materiały, dające jej podstawę do postawienia Miodowiczowi zarzutów karnych. Te jednak, jak wiemy, musiały się wiązać najpierw z wnioskiem o uchylenie mu poselskiego immunitetu. Szef ABW Krzysztof Bondaryk wolał jednak nie iść tą drogą. Nieoficjalnie w środowisku ABW mówi się, że sprawę wyhamowano. Wiele wskazuje na to, że materiały ze sprawy „Anaconda II” stały się dla Bondaryka czymś w rodzaju „pilota”, który miał obsługiwać posła Miodowicza. W ten sposób szef ABW mógł zyskać kontrolę nad rykiem energetycznym w Polsce.
Rodzi się jednak jedno zasadnicze pytanie, czy pozycja jaką osiągnął wówczas Bondaryk, przyniosła jakiekolwiek korzyści Polsce, czy tylko jemu samemu?
Rynek patologii
Jedno jest dzisiaj pewne: okoliczności śmierci Konstantego Miodowicza kryją w sobie wiele tajemnic, które mogłyby pokazać jak faktycznie wyglądał w ostatnich latach polski rynek energetyczny. Nie ulega jednak wątpliwości, że doszło na nim do wielu patologii, czego najbardziej czytelnym przykładem jest transakcja Enei z Annacond Enterprises. Ale tego typu transakcje możliwe były dzięki istnieniu na tym rynku stricte oligarchicznych układów i kosztem strat jakie ponosił Skarb Państwa. A dodatkowo działo się to za wiedzą bądź przyzwoleniem polskich służb.
Sprawa śmierci Konstantego Miodowicza mogłaby być dobrą okazją do prześwietlenia wielu z nich. To na pewno wielka szansa na to, aby powołać sejmową komisję śledczą, która mogłaby właśnie tym się zająć. Pytanie tylko, czy rządzące dzisiaj Polską PiS ma wystarczająco dużo determinacji, aby tego dokonać.