1.5 C
Warszawa
sobota, 23 listopada 2024

Banksterzy padają w ciszy

Przynajmniej trzy duże polskie banki są zagrożone upadłością. O kłopotach dwóch z nich już jest głośno na warszawskich salonach, ale sprawa ich ujawnienia jest przeciągana do końca jesieni. Po pierwsze, aby właściciele zdążyli ukryć majątek, a po drugie, by wina za pojawienie się kłopotów spadła na nowego szefa Komisji Nadzoru Finansowego. Trzeci bank stanie się niewypłacalny, jeżeli Sejm uchwali ustawę redukującą długi osób mających kredyty we frankach szwajcarskich. Ta ustawa – jeżeli powstanie – pozwoli również „zwalić” winę na rząd za wszystkie bankructwa w systemie.

 

„W 2016 r. upadnie kilka małych banków – co pozostanie bez wpływu na polski system finansowy – ale ich upadki nie będą efektem wprowadzenia podatku bankowego, a niewłaściwego zarządzania i nadzoru” – powiedział na początku marca wiceminister finansów Konrad Raczkowski i za swoją szczerość zapłacił stanowiskiem. „Nie ma żadnego ryzyka związanego z upadłością banków w Polsce” – uspokajał w Sejmie wiceminister finansów Leszek Skiba. Zapewnił, że nadzór nad sektorem działa dobrze, żaden bank nie ma postępowania naprawczego (te są tylko w SKOK-ach) i w ogóle jest super. Nie jest. Nie ma powodów do paniki, ale zaklinanie rzeczywistości i niedostrzeganie problemów może okazać się kosztowne.

Komisja Nadzoru Finansowego, Minister Finansów, Związek Banków Polskich – wszyscy oni prześcigają się w zapewnianiu nas, że polski system bankowy jest całkowicie stabilny i nic, ale to absolutnie nic mu nie zagraża. Przeciwne komunikaty pojawiają się tylko przy okazji działań polityków, gdy ci zamierzają trochę przykręcić śrubę dla instytucji, które zarabiały na frankowiczach. Nic dziwnego. Jakakolwiek przeciwna informacja np. ukazująca nie najlepszą sytuację finansową któregokolwiek z banków natychmiast wywołałaby panikę, szturm klientów na oddziały i w konsekwencji upadłość tego banku. Dlatego też dopóki istnieje choćby minimalna szansa, że dany bank może jakimś cudem się z kłopotów wydostać, to do ostatniej chwili będziemy zapewniani, że wszystko jest w najlepszym porządku, a nasze pieniądze są bezpieczne. Owszem są, ale tylko do kwoty 100 tys. euro (ok. 430 tys. zł) gwarantowanej przez państwo.

Przynajmniej trzy duże banki mają obecnie poważne kłopoty – wynika z informacji Gazety Finansowej. Dwa z nich ratuje wyłącznie kreatywna księgowość. KNF w pełni zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa i trzeba przyznać, że sporo robi. Ale głównie to, by odsunąć konieczność ogłoszenia przykrych wiadomości na koniec bieżącego roku. Dlaczego ten termin jest tak ważny? – Kończy się kadencja Jakubiaka i będzie już wtedy nowy szef KNF. Programy naprawcze, wymuszone przejęcia, nacjonalizacje czy upadłości nie będą więc naszą winą, ale „dobrej zmiany” – uśmiecha się nasz informator z politycznego otoczenia obecnego przewodniczącego KNF. Łatwo zrozumieć intencje Andrzeja Jakubiaka. To były podwładny Hanny Gronkiewicz-Waltz, który

– jak twierdzą nasi informatorzy – po zakończeniu kadencji ma zamiar powrócić na fotel wiceprezydenta Warszawy. Ogłoszenie dziś, że za rządów tej komisji dwa banki „wymsknęły” się nadzorowi, nie wpłynęłoby dobrze tak na prywatne kariery, jak i notowania PO, z którą kojarzone są obecne władze KNF.

Właściciele (celowo nie precyzujemy czy chodzi o osoby fizyczne czy instytucje) zagrożonych banków dodatkowych kilka miesięcy spokoju chcą wykorzystać, aby ukryć jak największą część majątku przed wierzycielami. Nieco lepsza jest sytuacja trzeciego z zagrożonych banków. Ten ma jeszcze szansę ocaleć. W tej chwili jeszcze bezpośredniego zagrożenia dla płynności finansowej nie ma, choć jest na granicy. Jednak wewnętrzne analizy jednoznacznie pokazują, że wejście w życie w tym roku ustawy o pomocy frankowiczom skończy się gwałtownym upadkiem. – Nie mamy żadnych szans tego przetrwać. Mamy jeden z największych portfeli frankowiczów w Polsce, a zeszły rok był dla nas nie najlepszy. Dobrze, że bonusy zdążyli nam wypłacić [roczne premie w wysokości od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy złotych – red.]. – mówi nasz informator z kierownictwa banku. Bank, o którym mowa ma jeszcze jasne zabezpieczenie – jego właścicielem jest duża zagraniczna instytucja finansowa. Szefowie liczą na pomoc, ale po cichu przyznają, że właściciel nie ma interesu politycznego i ekonomicznego w takiej pomocy. W prywatnych rozmowach zgodnie mówią, że perspektywa dokapitalizowania jest raczej mało realną perspektywą. Bardziej prawdopodobna jest już „nacjonalizacja” banku przez ratujący go rząd.

Dlaczego wspominamy tylko o jednym banku, podczas gdy opublikowany dopiero co komunikat KNF mówi aż o sześciu? Rozbieżność? Niekoniecznie. Analitycy Komisji nieoficjalnie przyznają, że choć większa ilość banków może mieć kłopoty po wejściu w życie ustawy, ale tak naprawdę tylko jeden będzie nie do uratowania – jest zbyt duży i ma zbyt duży portfel frankowiczów, żeby możliwe było jego przejęcie przez któryś z innych polskich banków.

Milczenie nad trumnami
Te przyszłe upadłości to dla świata warszawskiej finansjery żaden news. Nie zastanawiają się czy i kiedy to nastąpi, bo te dwie rzeczy są już dla nich pewne. Dyskusje na korytarzach i w salach konferencyjnych korporacji toczą się dziś wokół jednego tematu – kogo jeszcze te upadłości pociągną na dno i czy można zapobiec efektowi domina. – Na pewno walnie jeszcze mocniej deweloperka. Nie wiadomo, jak mocno walnie giełda. Nikt nie jest w stanie niczego mądrego przewidzieć  – martwi się analityk z konkurencyjnego banku.

Drugą rzeczą spędzającą sen z powiek bossów naszych pieniędzy jest przerażająca dla nich perspektywa, że sytuacji zagrożonych banków nie uda się trzymać w tajemnicy do jesieni. Efekt medialny ogłoszenia upadłości dużego banku może mieć katastrofalne konsekwencje dla gospodarki, jeżeli w parze nie pójdą działania polityczne uspokajające rynek. W 2010 r. rząd powstrzymał panikę w sektorze podnosząc gwarancje wypłaty depozytów do 100 tys. euro. Sprawą powinien – i to natychmiast – zająć się Komitet Stabilności Finansowej. To powszechna opinia. Wczorajsi liberałowie dziś spoglądają na polityków, jako jedyną siłę mogąca realnie zapobiec załamaniu systemu finansowego. Ale na razie żadne poważne rozmowy na ten temat się jeszcze nie zaczęły. Dominują obawy, że programowo niechętny zagranicznym bankom rząd PiS nie będzie skłonny ratować „banksterów”, zanim nie będzie przekonany, iż jest to naprawdę konieczne.

Gdzie nasze pieniądze?
Depozyty do wysokości 100 tys. euro (430 tys. zł) są gwarantowane przez państwo. Jeżeli więc upadnie bank, w którym trzymamy pieniądze, to powinniśmy dostać ich zwrot z Bankowego Funduszu Gwarancyjnego w 20 dni. Tyle teorii. Problem w tym, że zasoby BFG też nie są bez dna. Zgodnie z komunikatem BFG z początku roku, Fundusz przeznaczył na wypłaty dla deponentów upadłych instytucji finansowych aż 5,2 mld zł. Cztery największe pozycje w tym zestawieniu to SKOK Wołomin – 2,2 mld zł, SK Banku Wołomin – 2 mld zł, SKOK Wspólnota – 817,5 mln zł i SKOK Kujawiak – 183,9 mln zł. Jak twierdzą nasi informatorzy, jest poważna obawa, czy Fundusz będzie w stanie dokonać wszystkich wypłat w przepisowym terminie. – Kilka SKOK-ów ostatnio padło i jeszcze przynajmniej jeden padnie w najbliższym czasie. Do tego dochodzą banki spółdzielcze. Wszystko finansuje BFG, ale tam już kasy nie ma. Trzeba będzie znów pójść po pożyczkę do NBP – twierdzi nasz informator. Ale NBP już raz niedawno pożyczył środki Funduszowi – na pokrycie depozytów z upadłego Banku Spółdzielczego w Wołominie. Obecnie więc rysowany na korytarzach scenariusz zakłada zwrócenie się bezpośrednio do Skarbu Państwa, a to oznacza kłopoty napiętego budżetu.

W tej sytuacji Związek Banków Polskich wystąpił z postulatem rozdzielenia Funduszu na dwa oddzielne – BFG gwarantowałby wypłaty z banków, a oddzielny fundusz zająłby się finansami SKOK-ów, by „kasy płaciły za swoje błędy, a banki za swoje”. Dodatkowo, ZBP zaproponował, by BFG mógł podejmować działania jeszcze przed ogłoszeniem upadłości zrzeszonego banku. To propozycje zgłoszone jako uwagi do procedowanej właśnie w Sejmie nowelizacji ustawy o Bankowym Funduszu Gwarancyjnym. Głównym założeniem projektu, jest wprowadzenie tzw. przymusowej restrukturyzacji. „Zasadne jest wprowadzenie takich przepisów, które będą służyły ograniczeniu ryzyka występowania zagrożenia dla stabilności finansowej w przypadku pogarszającej się sytuacji ekonomicznej podmiotów sektora finansowego” – mówił w trakcie parlamentarnej debaty wiceminister finansów Leszek Skiba. Te przepisy to przede wszystkim podwyższenie składek banków i SKOK-ów z obecnych 2,96 proc. kwoty środków gwarantowanych do 4,2 proc. Ustawa jest już po pierwszym czytaniu i powinna zostać uchwalona już na najbliższym posiedzeniu Sejmu.

Polski sektor finansowy rzeczywiście jest stabilny. NBP ma rezerwy walutowe sięgające 90 mld euro. Upadek 2-3 banków – jak zauważył wiceminister finansów – nie zachwieje systemem, ale może zniszczyć parę prywatnych fortun, jeżeli ktoś będzie miał ulokowane w jednym banku ponad 100 tys. euro.

 

 

FMC27news