Właściciele tygodnika „Wprost” domagali się od redakcji Tomasza Lisa publikacji ukrytych tekstów reklamowych – wynika z e-maili wysyłanych do niego w 2010 i 2011 r. „Jak już niezależność zostanie okupiona sukcesem i będzie się rewelacyjnie (min. 130 tys. kopii) sprzedawać tygodnik – zrozumiem każde nie” – przekonywała podwładnego Tomasza Lisa (i jego samego) w e-mailach, do których dotarła „Gazeta Finansowa”, żona Michała Lisieckiego.
Tomasz Lis w latach 2010–2012 był redaktorem naczelnym „Wprost”. Odszedł ze stanowiska skonfliktowany z właścicielem tygodnika Michałem Lisieckim (jest on większościowym akcjonariuszem Platformy Mediowej Point Group, do której należy spółka wydająca „Wprost”). Dziś Lis procesuje się z Lisieckim. Dotarliśmy do e-maili wymienianych pomiędzy Tomaszem Lisem (albo osobą, która posługuje się jego nazwiskiem) a Katarzyną Gintrowską z Rady Nadzorczej PMPG i szefową działu marketingu. Wskazują one, że właściciele „Wprost” oczekiwali od redakcji Lisa publikowania tekstów reklamowych i sponsorowanych, nie zaznaczając, że są one reklamami. Takie działania uważane są za nieetyczne, ponieważ czytelnik nie wie, że ma do czynienia nie z niezależną opinią dziennikarza, tylko z opłaconym materiałem promocyjnym. Z tego samego powodu takie reklamy bywają droższe od zwykłych. Jednocześnie z powyższych względów ich publikowanie obniża prestiż mediów, które decydują się zarabiać na tzw. krypciochach.
„W jednym numerze mają się znaleźć trzy teksty na zamówienie. To naprawdę niezły wynik. Realizując te «postulaty» gwarantuję spadek jakości najbliższego numeru oczywisty dla każdego kto nie jest ślepy. Godziłem się na redagowanie gazety, a nie na redagowanie jej według odgórnych zaleceń. Takiej liczby przypadków instrukcji z góry nie miałem przez 10 lat pracy w dwóch komercyjnych firmach” – tymi słowami Tomasz Lis opisuje sytuację panującą we „Wprost” w e-mailu skierowanym do Katarzyny Gintrowskiej – członkini rady nadzorczej PMPG (prywatnie żony Michała Lisieckiego) pod koniec czerwca 2010 r.
„Krótkoterminowe interesy kończą się długoterminową katastrofą. Wiedząc o tym i wiedząc o praktykach we «Wprost» zabiegałem, by w moim kontrakcie znalazły się konkretne zapisy takie praktyki uniemożliwiające” – pisze Lis do Katarzyny Gintrowskiej, a na jej uwagę o tym, że „mile widziane” byłoby „dokładne zrozumienie biznesu”, odpowiada – „Być może pewnych deali wolę nie rozumieć”.
W krainie świętych krów
„Nie ma mowy o żadnej «sztucznie okopywanej niezależności dziennikarskiej». Albo jest niezależność albo jej nie ma” – pisze oburzony Lis po wiadomości, jaką otrzymał jego podwładny – Łukasz Ramlau od żony Lisieckiego. Gintrowska (albo osoba posługująca się jej adresem e-mailowym, dalej przyjmujemy, że jednak była to Gintrowska) przedstawia mu w niej zlecenie od klienta, który zamówił tekst o marketingu sportowym. „Sztuczne okopywanie niezależności redakcji vs management spółki AWR jest na dzisiaj niepotrzebne (…) Jak już niezależność zostanie okupiona sukcesem i będzie się rewelacyjnie (min. 130 tys. kopii) sprzedawać tygodnik – zrozumiem każde nie” – pisze w e-mailu do dziennikarza Gintrowska.
Żona Lisieckiego przedstawia w e-mailu także szczegóły zlecenia (aby się stuprocentowo upewnić, że jest „dobrze zrozumiana”): „Klient rozliczy nas z dokładnej powierzchni – 1/1 strona o marketingu sportowym. Niedowiezienie tego założenia = 200 tys. PLN w plecy”. Kwota ta musiała być wówczas (e-mail nosi datę 24 czerwca 2010 r.) niezwykle potrzebna, gdyż jak czytamy dalej: „Jeżeli bierze Pan na siebie tą niedogodność i ewentualne niezrozumienie warte taką kwotę – zrozumiem. Mnie natomiast nie stać przy dzisiejszej sytuacji tygodnika by taki błąd popełnić. Dlatego nie ciśnieniowałabym się niepotrzebnie i wysłała tekst – tak bym mogła ze spokojem powiedzieć – to jest ok. – spełnia wymogi i jedziemy”.
W tym samym e-mailu Gintrowska przekonuje podwładnego Lisa, że „zobowiązanie to zostało wymienione z umowy, jaką to poprzedni właściciel podpisał – tak by można było je zjeść – czyli marketing sportowy a nie kryptoreklama prezesa spółki”. I dodaje: „Dobrze by też było by zrozumienie redakcji w okresie przejściowym było naturalne – walczymy o jeden cel. Reasumując – albo czekam na tekst jaki zobaczę. Albo na decyzję, że go nie zobaczę i w przypadku reklamacji konsekwencje finansowe zjada redakcja”.
Warszawski deal i wyniki sprzedaży
W innych e-mailach, do których dotarliśmy, Gintrowska namawia redaktora działu Biznes Ryszarda Holzera do publikacji tekstu o inwestycjach w stolicy. „Rysiek to nie musi być tekst wyłącznie o nich. Weź przykładowo ugryź jako stolica zamrożona w inwestycjach (…) Rozszerz myślenie i zakres. To szeroki problem skonfliktowany – Andryszczyk były rzecznik może się wypowiedzieć – ma zaufanie do Wprost. Przyjrzyj się kreatywnie jak przez to Polska w tym aspekcie się nie rozwija. Tym samym Ursus potraktuj jako jeden z casów (…) Może do pulsu gospodarki jak nie widzisz w głównym grzbiecie. Zawodowo i profesjonalnie jak zwykle. Pomyśl i porozmawiamy we wtorek” – pisze.
Kilka godzin po tym e-mailu otrzymuje odpowiedź od redaktora Holzera, który nie chce się zgodzić na napisanie artykułu. „Teraz dopiero złapałem chwilę, żeby się wczytać i sorry, ale ja tego nie ruszę. (…) gdyby coś takiego się u nas ukazało, to oczywiście z miejsca sprawa śmierdziałaby na kilometr, a jak potem by się okazało, że mamy z tym deweloperem deal, to ktoś by to wcześniej czy później wyciągnął – przecież tamte firmy też zatrudniają zręcznych piarowców. A pokazanie, że ja biorę udział w takich gierkach (albo, że Lis w nich bierze udział) to publiczna kompromitacja w zawodzie” – wyjaśnia Holzer.
Dwa dni później (e-mailowa wymiana zdań Gintrowskiej i Holzera na powyższy temat miała miejsce 17 czerwca 2011 r.) do „rozmowy” dołącza Tomasz Lis: „Sorry, wiadomo o co tu idzie. Trzeba załatwić zniżkę na nieruchomość, więc Holzer ma dać ciała. W razie czego to przecież o nim a nie o was powiedzą, że jest szmatą. Tak samo jak o mnie mówią, że jestem oszustem, chociaż to wy dawaliście dane do ZKDP. Jak jest proces z Czarneckim to się grzecznie wycofujecie, żeby wasze interesy nie ucierpiały. Dla Holzera i dla mnie nasz interes to nasze twarze i nazwiska. Nie będziemy ich używali do załatwienia komuś interesów”.
W odpowiedzi żona Lisieckiego wytacza przeciw Lisowi argumenty finansowe i można by powiedzieć – personalne. Odpowiada mu następująco: „Tak wiem. Dlatego nie rozumiem dlaczego mam cię wynagradzać od wyniku interesów bo nie mówiąc już nic o tym, że nie masz wpływu na niego to jeszcze blokujesz jego rozwój. To ci ambaras. Jak widać każdy ma z tobą te same przeżycia, nawet największych zamęczysz. No ale tak to już mają ci – co najpierw idzie ich próżność a potem oni”.
Spółka kontra redakcja
„Rozczarowałeś mnie na każdej linii głównie tej jak się sprzedawałeś a jaki faktycznie jesteś. Dobrze, że piszesz o ZKDP – czas się rozliczyć – bo większą kasę chętnie się brało więc jak już używasz tych szmat to pomyśl czy w odpowiednim adresie. Pomyśl też o tym czy masz dalej pomysł – bo ty się zakrywasz że ktoś cię oszukał i to słyszysz a nie słyszysz że huczy że już ci się skończył pomysł. Jak dojdziesz do wniosku, że kończysz z nawalaniem daj znak” – podsumowuje ówczesnego naczelnego pisma w swoim e-mailu z drugiej połowy 2011 r. Gintrowska. Kilka miesięcy później Lis kończy współpracę i odchodzi ze swoją redakcją z „Wprost”.
W e-mailach, do których dotarła „Gazeta Finansowa”, nie brak i innych wzajemnych zarzutów. Według Gintrowskiej (wiadomość z czerwca 2010 r.) redakcja nie odpowiadała na „jakiekolwiek zapytania”. Lisowi też zarzucana jest „krypciocha”, a dokładnie – kryptoreklama premierowej płyty piosenkarki Kory. „Mówisz, że nie dajesz krypciochy – a czym jest Kora – odgrzane, stare, było już i czemu się pokazuje teraz przed wydaniem jej płyty – zbieg okoliczności? To też rynek widzi” – pisze Gintrowska.
Lis swoje główne zarzuty wymienia w sześciu punktach. Według niego są nimi: otrzymywanie zleceń na teksty ze z góry założoną tezą, wydawanie poleceń jego podwładnym przez osoby spoza redakcji, po trzecie – „w niektórych przypadkach” podejmowanie decyzji wobec podwładnych Lisa bez konsultacji z nim samym, „w niektórych wypadkach” – otrzymywanie informacji o zleceniach od osób „nie wiadomo skąd”, a w każdym razie nie pracujących w tygodniku. Dalej były naczelny wśród zarzutów wymienia sugerowanie mu, by wyrzucił szefową jednego działu, wobec której nie przedstawiono mu żadnych merytorycznych zarzutów (ówczesny naczelny „Wprost” domniemuje, że problem z nią polegał na tym, iż chciała „uprawiać dziennikarstwo, a nie wykonywać odgórne zalecenia”) oraz otrzymywanie przez niego informacji o przesyłaniu artykułów „poza redakcję” nie wiadomo w jakim celu. Co do tego ostatniego zarzutu, Lis podkreśla, że z taką praktyką nie spotkał się w ciągu 10 lat pracy „w całkiem sporych prywatnych firmach medialnych”.
W trakcie wymiany argumentów pada również uwaga pod adresem Sylwestra Latkowskiego (który dziś pełni funkcję naczelnego „Wprost”). „Pan Latkowski w swoich sms-ach obraża kobietę, na dodatek swego przełożonego, w słowach wykraczających poza standard budki z piwem po 2-giej w nocy. W nagrodę idzie na płatny urlop” – to fragment wymiany e-maili pomiędzy Gintrowską a Lisem.
Lis jak lew
O komentarz w sprawie też zawartych w e-mailach zwróciliśmy się do byłego naczelnego „Wprost” – Tomasza Lisa. Przesłaliśmy mu następujące pytania:
Czy M. Lisiecki i K. Gintrowska próbowali wywierać wpływ na Pana i red. Holzera ws. publikowania ustawionych tekstów (z góry ustawioną tezą)? Czy zarzucali Panu publikowanie kryptoreklam? Czy próbowali ingerować w pracę i skład redakcji? Czy znane Panu są przypadki niestosownego zachowania red. Latkowskiego względem przełożonych i kobiet? Czy był za takie zachowanie „nagradzany”? Czy Państwo Lisieccy obawiali się procesu z L. Czarneckim? Czy w okresie, gdy był Pan naczelnym „Wprost”, były próby wykorzystywania tygodnika do załatwiania interesów właścicieli AWR/PMPG? Czy zobowiązywał się Pan do publikacji tekstów zgodnych z oczekiwaniami p. Lisieckiego i p. Gintrowskiej? Czy były próby ingerencji w treść artykułów ludzi spoza redakcji i wglądu w teksty przed ich publikacją?
W odpowiedzi, jaką nadesłał, czytamy: „Jestem aż w trzech sporach prawnych z wydawnictwem Wprost, więc nie bardzo chcę odpowiadać na pytania. W tym momencie więc tylko jedno zdanie. Na dwa miesiące przed wręczeniem mi wymówienia powiedziałem przy świadkach słysząc, iż «musimy dawać kryptoreklamy», że tak długo jak będę naczelnym żadnej kryptoreklamy nie będzie i na żadne ingerencje w pismo się nie zgodzę, a jeśli właściciele chcą jednego i drugiego, to czas zmienić naczelnego. W związku z powyższym nie rozumiem zupełnie pytania numer 2. Komuś kto walczył jak lew z kryptoreklamami miano zarzucać puszczanie kryptoreklam? Jakiś nonsens. Próby ingerencji zaś z założenia były przeze mnie całkowicie ignorowane, bo jestem naprawdę bardzo asertywny. I mam straszliwą alergię na wszelkie próby jakiegokolwiek ograniczania dziennikarskiej niezależności”.
O komentarz poprosiliśmy również Michała Lisieckiego i Katarzynę Gintrowską. Odpowiedzi na pytania nadesłał ich adwokat. Czytamy w nich m.in.: „zaprzeczam jakimkolwiek ingerencjom wydawcy i Pana Michała Lisieckiego w kształt, tematykę materiałów redakcyjnych (dziennikarskich). Wydawca podejmuje natomiast (na zasadzie wyłączności, bez udziału redakcji) decyzje w zakresie materiałów reklamowych, które odrębność od tekstów redakcyjnych jest zawsze wyraźnie oznaczona”. Odpowiedzi na wszystkie pytania publikujemy na stronie internetowej www.gf24.pl. Do chwili zamknięcia niniejszego numeru redaktor Latkowski nie odpisał na pytania dotyczące opisywanych w e-mailach wydarzeń i zarzutów odnośnie do jego zachowania.
Według danych ZKDP prezentowanych przez portal Wirtualne Media średnia sprzedaż „Wprost” w maju wynosiła ok. 47,6 tys. Publikacja „taśm kelnerów” podniosła ją do ok. 108,6 tys. w czerwcu, jednak już w lipcu zmalała ona do ok. 83 tys. a w sierpniu spadła do ok. 59,6 tys. egzemplarzy. Jak widać, do poziomu 130 tys. egzemplarzy dającego „niezależność dziennikarzom” jeszcze daleko.
Autor jest publicystą „Gazety Finansowej”