W ciągu kilkunastu lat Turcja osiągnęła pozycję ważnego gracza europejskiej i światowej polityki. Tylko nielicznym krajom udało się tego dokonać.
Ostatnie wydarzenia mogły tylko potwierdzić, że Turcja jest dzisiaj krajem, z którym muszą się liczyć wszyscy. W ubiegłym tygodniu głośno było o tym, że tureckie władze aresztowały Ebru Umar – holenderską dziennikarkę tureckiego pochodzenia, która miała być autorką nieprzyzwoitych tweetów na temat urzędującego tureckiego prezydenta Recepa Tayyipa Erdogana. Do aresztowania miało dojść podczas jej odwiedzin u rodziny w Kusadasi na zachodzie Turcji. Obrażanie głowy państwa jest traktowane w Turcji jako poważne przestępstwo, które penalizowane jest przez kodeks karny. Turcy wszczęli już blisko dwa tysiące takich spraw. Zresztą tureckie placówki dyplomatyczne od dawna zajmują się zbieraniem informacji na temat wszelkich form obrażania prezydenta Erdogana. Jednak aresztowanie holenderskiej dziennikarki nie wywołało oburzenia Brukseli, która tak często w ostatnim czasie alarmowała w przypadku Polski, zarzucając naszym władzom łamanie standardów demokratycznego państwa. Mało tego, nikt w Brukseli nawet nie odważył się wypowiedzieć publicznie w sprawie zatrzymania Ebru Umar.
O tym, że Turcja jest już dzisiaj krajem, z którym trzeba się naprawdę liczyć, przekonały się kilka tygodni temu przewodzące dzisiaj UE Niemcy. Stało się to po tym, jak 31 marca br. niemiecki satyryk Jan Boehmermann w wyemitowanym w telewizji publicznej ZDF programie rozrywkowym, zrobił niewybredne aluzje do życia seksualnego tureckiego prezydenta. Wybryk Boehmermanna spowodował, że prawie natychmiast Erdogan złożył zawiadomienie do prokuratury w Moguncji o popełnieniu przez niego przestępstwa, a tureckie MSZ zapowiedziało podjęcie dalszych kroków prawnych przeciwko niemieckiemu satyrykowi. Niemiecka kanclerz Angela Merkel wystraszyła się tak twardej reakcji ze strony Turcji i od razu zaaprobowała ściganie Boehmermanna przez niemiecki wymiar sprawiedliwości. Opiniotwórcze niemieckie dzienniki, aby pomóc kanclerz Merkel zaczęły podkreślać, że słowa niemieckiej kanclerz to nic nadzwyczajnego, a jedynie normalna praktyka w niemieckim państwie. Można byłoby uznać to za prawdę, gdyby niemiecka kanclerz podobnie zareagowała w innych sytuacjach, gdy w Niemczech dochodziło do obrazy przywódców innych państw. A jak pamiętamy z przeszłości, tak nigdy nie było. Prezydent Lech Kaczyński i jego brat Jarosław w czasie gdy był urzędującym polskim premierem, byli wielokrotnie obrażani w wulgarny sposób w niemieckich mediach, także tych publicznych, do jakich należy stacja ZDF.
O tym, że Turcja nie jest już pionkiem europejskiej i światowej polityki przekonała się w ubiegłym roku nawet Rosja, przyzwyczajona do kreowania militarnych incydentów, mających na celu wystraszenie innych krajów. Jak pamiętamy 24 listopada 2015 r. tureckie myśliwce F-16 zestrzeliły rosyjski bombowiec Su-24, który o kilkaset metrów naruszył turecką przestrzeń powietrzną. Rosyjska maszyna trafiona pociskiem powietrze-powietrze, rozbiła się w górach położonych w syryjskiej prowincji Latakia, gdzie właśnie toczyły się walki sił prorządowych z syryjskimi rebeliantami. Na nic zdały się „pohukiwania” prezydenta Rosji Władimira Putina i szefa rosyjskiej dyplomacji Siergieja Ławrowa, którzy potraktowali to zdarzenie jako akt terrorystyczny, wymierzony w Rosję, który nie może pozostać bez konsekwencji. Turecki prezydent nie dał się zastraszyć i jasno zakomunikował Rosjanom, że działania strony tureckiej były w tym wypadku w pełni zgodne z tureckimi zasadami obrony swojego kraju. Konsekwencją całego incydentu było wprawdzie zerwanie przez Rosję wszelkich kontaktów wojskowych z Turkami. Ale na tym w zasadzie się wszystko skończyło. Rosja nie próbowała już kolejnych prowokacji i nie sprawdzała na ile może sobie pozwolić wobec Turcji. Dla Rosji również stało się wówczas jasne, że Turcja to kraj, wobec którego należy postępować inaczej niż wobec wielu innych państw.
Wymienione historie mogą tylko potwierdzać, że Turcja to polityczny gracz, z którym musi się dzisiaj liczyć każdy. Ale taka pozycja to efekt konsekwentnej polityki prowadzonej od kilkunastu lat przez Recepa Tayyipa Erdogana i jego Partię Sprawiedliwości i Rozwoju, zarówno wtedy, gdy był premierem, jak i wtedy, gdy został tureckim prezydentem.
Budowa politycznej siły przywództwa
Budowa tureckiej potęgi na serio zaczęło się kilkanaście lat temu, gdy na tamtejszej scenie politycznej pojawiła się Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), na czele której stanął Recep Tayyip Erdogan. W trakcie wyborów do tureckiego Zgromadzenia Narodowego w listopadzie 2002 r. partia Erdogana uzyskała poparcie 34,29 proc. wyborców, co przełożyło się na 365 mandatów w parlamencie, gwarantujące samodzielne rządy. W następnych wyborach poprawiła swoje wyniki, uzyskując w 2007 r. poparcie 46,5 proc., a w 2011 r. 49,83 proc. wyborców. Wprawdzie w wyborach z 2015 r. zanotowała spadek, zdobywając jedynie 40,87 proc. głosów, ale i tak mogła dalej rządzić samodzielnie. Próby zorganizowania ogólnonarodowych protestów przeciwko rządom Erdogana okazały się polityczną klapą. Wszystko zakończyło się bowiem na serii protestów, do jakich doszło w maju 2013 r. w Stambule i innych tureckich miastach. Ale były one zbyt słabe, aby poważnie wstrząsnąć układem politycznym rządzącym w Turcji. Tak długie sprawowanie władzy przez jedną partię nie byłoby możliwe bez Recepa Tayyipa Erdogana, postaci bądź co bądź nietuzinkowej. Urodzony w 1954 r. Erdogan – ekonomista z wykształcenia – swoją karierę polityczną zaczynał w latach siedemdziesiątych, gdy w czasie studiów zapisał się do Tureckiego Narodowego Związku Studentów. Po ukończeniu studiów Erdogan wstąpił do islamistycznej Partii Ocalenia Narodowego (MSP). Po przewrocie wojskowym, jaki miał miejsce w Turcji 12 września 1980 r., Erdogan pracował w sektorze prywatnym jako doradca i menedżer i dopiero trzy lata później powrócił do czynnej polityki. Działał wówczas w Partii Dobrobytu, wchodząc po jakimś czasie do władz centralnych tej partii. Pierwszy wymierny sukces polityczny odniósł dopiero w 1994 r., kiedy wygrał wybory na stanowisko burmistrza Stambułu. W okresie sprawowania tej funkcji (1994-1998), udało mu się rozwiązać szereg ważnych problemów tureckiej stolicy, począwszy od poprawy infrastruktury, komunikacji, po budowę nowej sieci wodociągowej i kanalizacyjnej, oczyszczalni ścieków, dróg i mostów, nowych mieszkań komunalnych oraz zorganizowanie realnej pomocy dla najuboższych. Erdogan zdołał również spłacić znaczną część długów Stambułu. Za swoje osiągnięcia w zarządzaniu turecką stolicą był wówczas chwalony nawet przez politycznych przeciwników. Jednak pomimo tego, że nie uniknął całkowicie posądzeń o korupcję (zarzucano mu to, że na jego rządach w Stambule skorzystały jedynie firmy jego partyjnych kolegów), zachował opinię jednego z najmniej skorumpowanych tureckich polityków. Jego kariera uległa jednak pewnemu zachwianiu po tym, jak 12 grudnia 1997 na wiecu politycznym w prowincji Siirt wygłosił przemówienie, które nawet władze partii uznały za podżeganie do nienawiści na tle religijnym. Został wówczas usunięty z funkcji burmistrza Stambułu i skazany na dziesięć miesięcy pozbawienia wolności. Ale nie odbył całej kary. Już latem 2001 r. po zaledwie czterech miesiącach jej odbywania został amnestionowany i opuścił więzienie. I wtedy właśnie wraz z grupą swoich dawnych kolegów partyjnych założył nowy polityczny byt: Partię Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), której został przewodniczącym. Jako lider AKP – partii odwołującej się do tradycji ruchów islamistycznych złagodził jednak swoją retorykę religijną, opowiadając się m.in. za integracją Turcji z UE. To zaczęło mu zjednywać młode pokolenie Turków, co szybko przełożyło się na wzrost poparcia dla jego partii. Po zwycięstwie w wyborach parlamentarnych z 2002 r. Erdogan stanął na czele rządu. Ale był już wtedy bardzo wyrazistym i doświadczonym politykiem, który postanowił dokonać w Turcji systemowych zmian.
————————————————
Więcej w najnowszej „Gazecie Finansowej”