e-wydanie

7.3 C
Warszawa
sobota, 20 kwietnia 2024

Propagandowy dym nad Zatoką Omańską

Atak na tankowce w Zatoce Omańskiej budzi wiele wątpliwości co do jego prawdziwych sprawców

Władze USA zdążyły już wskazać winnego, ale nie wierzy im praktycznie nikt.

Dwa tankowce z Japonii i Norwegii zostały zaatakowane 13 czerwca na jednym z najbardziej uczęszczanych przez tego typu jednostki akwenów wodnych. Przez znajdującą się niedaleko Cieśninę Ormuz przepływają każdego dnia transporty średnio 18,6 mln baryłek ropy naftowej. Szacuje się, że z Zatoki Perskiej wypływa aż 20 proc. wszystkich światowych transportów tego cennego surowca.

Nie pierwszy raz
Atak na dwie jednostki wzbudził konsternację choćby z tego powodu, że miał miejsce w trakcie rozmów, jakie premier Japonii Shinzo Abe prowadził właśnie w Teheranie z najważniejszymi politykami w kraju (w tym z ajatollahem Alim Chameneiem). Gdyby więc uznać wersję amerykańską, ciężko zrozumieć, jaki właściwie cel chciałoby osiągnąć przywództwo Iranu atakując statki kraju, którego lider podjął się misji deeskalacji konfliktu z USA. Na brak wiarygodności w zakresie rzucanych oskarżeń Amerykanie zapracowali wieloletnią tradycją pozorowania obcych ataków przy udziale własnych służb specjalnych. W kwietniu 2018 roku starali się przekonać cały świat, że reżim Baszszara al-Asada przeprowadził atak z użyciem broni chemicznej, pomimo podpisanego wcześniej porozumienia, lecz nigdy nie dostarczyli na to wystarczających dowodów. Podobnych manipulacji amerykańskie władze dopuszczały się wcześniej w Iraku i Libii, które stały się następnie przedmiotem zakrojonych na szeroką skalę interwencji militarnych. Wiele wskazuje na to, że ostatni atak może stać się pretekstem do kolejnej inwazji, gdyż na tą od lat nalega Izrael. Zdaniem amerykańskich władz za atakiem na tankowce miałby stać Korpus Strażników Rewolucji Islamskiej, czyli irańskich wojsk odpowiedzialnych za obronę granic. Statki Korpusu są aktywne w tym regionie i ćwiczą zakładanie min, lecz bezpośrednich dowodów na ich obecność w okolicy, w której doszło do ataku, nie ma. O wiele więcej pytań budzi za to kategoryczna reakcja amerykańskiego sekretarza stanu Mike’a Pompeo, który o odpowiedzialności Iranu mówił niemal z całkowitą pewnością. Jeszcze do niedawna pełnił on funkcję szefa Centralnej Agencji Wywiadowczej (CIA), co pozwala sądzić, że incydent w Zatoce Omańskiej mógł mieć zupełnie inne przyczyny, niż się najczęściej sądzi. W wersję amerykańską promowaną przez Pompeo nie wierzą nawet sojusznicy. Władze Niemiec oraz Japonii zażądały od USA dostarczenia przekonywujących dowodów przed podjęciem jakichkolwiek stanowczych działań w ramach ONZ czy też na arenie międzynarodowej. Stany Zjednoczone mogą czuć się zawiedzione takim rozwojem spraw, lecz same zapracowały sobie na swoja niską wiarygodność.

Trump zmienia zdanie
W całej sprawie uderza przede wszystkim to, jak bardzo konfrontacyjna względem Iranu stała się administracja Donalda Trumpa. Jeszcze przed wyborami prezydenckimi polityk ten wielokrotnie i w dość ostry sposób krytykował swojego poprzednika za zaangażowanie w wewnętrzne, jak mówił wtedy, sprawy irańskiego państwa. W sierpniu 2013 roku pisał nawet, że Barrack Obama pewnego dnia w końcu zaatakuje Iran tylko po to, żeby pokazać, jak wielkim jest twardzielem. Minęło zaledwie kilka lat, a Trump stał się wobec Iranu jeszcze bardziej konfrontacyjny niż jego poprzednicy. Trump zarzucał Obamie, że dąży do wojny z Teheranem tylko i wyłącznie po to, żeby zostać ponownie wybrany na prezydenta, lecz dziś sam czyni dokładnie to samo. Zbliżające się w coraz szybszym tempie wybory parlamentarne w USA sprawiają, że Donald Trump coraz silniej zabiega o status męża opatrznościowego dla całego Bliskiego Wschodu, który będzie w stanie nie tylko zapewnić Izraelowi bezpieczeństwo, lecz także pokonać jego wrogów.

Wzajemna przyjaźń między Binjaminem Netanyahu a urzędującym prezydentem Stanów Zjednoczonych zapewnia im wysokie poparcie społeczne w obu krajach, a wspólne działanie przeciwko Iranowi cementuje strategiczny sojusz. Na uznanych przez USA za izraelskie terytorium wzgórzach Golan otwarto nawet nie- dawno uroczyście osiedle, które nazwano „Wzgórza Trumpa”. Gest ten można odczytywać nie tylko jako wyraz wdzięczności wobec amerykańskiego polityka, ale także jako zachętę do jeszcze bardziej aktywnej polityki w regionie. Donald Trump od momentu objęcia władzy konsekwentnie stara się przeciwdziałać wzrostowi potęgi Iranu. Wprowadzone przez niego sankcje za porzucenie porozumienia nuklearnego z 2015 roku uderzyły w Iran w zauważalny sposób. Szacuje się, że pomimo rosnących cen ropy naftowej na światowych rynkach irańska gospodarka skurczy się w 2019 roku aż o 3,6 proc. W kraju nie wybuchł jak dotąd kryzys, lecz gospodarka znalazła się w zauważalnej recesji.

Atomowy problem
Iran jest w stanie przetrwać sankcje i poradzić sobie z gospodarczymi zawirowaniami, lecz kwestia zbrojeń nuklearnych pozostaje dla tego kraju absolutnym priorytetem. Z tego właśnie powodu Irańska Agencja Atomowa poinformowała, że przekroczy ustalony wcześniej zapas uranu w ciągu 10 dni. Choć w Teheranie gościł niedawno minister spraw zagranicznych Niemiec Heiko Maas, który nakłaniał władze do pójścia na kompromis, Iran nie zamierza rezygnować ze swojego najważniejszego atutu. Oznacza to, że konflikt dotyczący zbrojeń nuklearnych ulegnie jeszcze większej eskalacji. Z amerykańskiej perspektywy neutralizacja Iranu pozostaje od lat jednym z największych wyzwań polityki zagranicznej. Od czasów rewolucji islamskiej i przejęcia władzy przez ajatollahów kraj ten blokuje wiele kluczowych inicjatyw USA w całym regionie. Zmarły niedawno senator Partii Republikańskiej John McCain został niegdyś przyłapany na śpiewaniu piosenki „Zbombardować Iran” na znaną melodię zespołu Beach Boys. Wpadka ta doskonale zobrazowała ukryte pragnienie amerykańskiej klasy politycznej, która najchętniej zneutralizowałaby lokalne mocarstwo przy pomocy frontalnego ataku lub zainstalowania sił gotowych do współpracy z krajami zachodnimi. Oba scenariusze wydają się jednak na ten moment szalenie trudne do zrealizowania.

Najbardziej skłonni do opcji ataku na Iran wydają się być dziś Mike Pompeo oraz doradca ds. bezpieczeństwa narodowego John R. Bolton. Co prawda w swoich oficjalnych wypowiedziach stanowczo wykluczają scenariusz interwencji militarnej, lecz język obu polityków w stosunku do Teheranu bywa niekiedy bardzo agresywny. Niektórzy komentatorzy zwracają nawet uwagę na to, jak bardzo ich retoryka względem Iranu przypomina zabiegi słowne administracji George’a W. Busha w przeddzień inwazji w Iraku. Z drugiej zaś strony nie brak opinii, że zbyt konfrontacyjny kurs Boltona zraził nawet samego Trumpa, który szuka już dla niego zastępstwa. Pierwotnie Waszyngton chciał sprawić, aby Iran został zneutralizowany jako zagrożenie przy pomocy sprawnie funkcjonującej blokady handlowej. Unia Europejska przestała jej jednak przestrzegać, a pozostałe mocarstwa (m.in. Chiny czy Rosja) widzą w Iranie ważnego sojusznika w kontekście globalnej konfrontacji z amerykańskim hegemonem. Wobec ograniczonego zasięgu środków gospodarczych amerykańskie władze mogą ostatecznie sięgnąć po rozwiązania o zupełnie innym charakterze. Bez względu na to, czy w rejonie Zatoki Perskiej faktycznie wybuchnie kolejny konflikt czy nie, Amerykanie mają już pierwszy pretekst do interwencji.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

Najnowsze

Korea a sprawa polska

Lekcje ukraińskie

Wojna i rozejm

Parasol Nuklearny