Miłość, wielkie pieniądze, służby specjalne i małe, ambicjonalne zagrywki potężnych ludzi z cienia. Prawda o historii upadku banku spółdzielczego w Wołominie to ciąg większych i mniejszych afer, które mogłyby nigdy nie wyjść na światło dzienne, gdyby partnerów w szemranych interesach nie podzieliło namiętne uczucie żywione do tej samej kobiety.
Spółdzielczy Bank Rzemiosła i Rolnictwa w Wołominie był do niedawna przykładem olbrzymiego potencjału leżącego w bankowości spółdzielczej. Z roku na rok otwierał coraz to nowe oddziały w całym kraju, chwalił się coraz większą liczbą klientów i coraz większymi depozytami. Bank sponsorował lokalne wydarzenia i drużyny sportowe. Rozmachem coraz bardziej przypominał duży bank komercyjny. Jednak za fasadą pasma sukcesów kryły się ryzykowne, a nawet niezgodne z bankowymi regulacjami działania w polityce kredytowej. Sporządzony przez departament audytu wewnętrznego raport jasno wskazywał, że nastąpiła koncentracja udzielonych kredytów u powiązanych ze sobą podmiotów. Dodatkowo, mimo że jedna firma z grupy kapitałowej nie spłacała zaciągniętej pożyczki, to bank lekką ręką dawał kolejne kredyty innym, powiązanym kapitałowo i osobowo. To jaskrawe zagrożenie stabilności finansowej. Taki też raport przedstawiono szefom SK Banku Wołomin. Zarząd nakazał natychmiastowe zniszczenie tych dokumentów. I tak też się stało. Zachowały się jednak wersje robocze. Zawierały dokładnie te same informacje. Pod koniec kwietnia ktoś przekazał te dokumenty warszawskim śledczym. W rękach prokuratury i CBA znalazły się dokładne wyliczenia i zestawienia, które pokazywały nie tylko, że udzielano bezprawnie kredytów podmiotom powiązanym, lecz także, że szefostwo SK Banku miało pełną wiedzę o tym procederze i aprobowało takie działania.
Na efekty nie trzeba było długo czekać. 17 maja funkcjonariusze katowickiej delegatury biura weszli do siedziby SK Banku i do mieszkań siedmiu osób z kierownictwa banku, w tym do prezesa i członków zarządu. Dzień później do siedziby największego z klientów – spółki deweloperskiej Dolcan. „Agenci CBA w ramach prowadzonego śledztwa weszli do siedziby SK Banku w Wołominie, do mieszkań osób sprawujących funkcje kierownicze w banku oraz do kilkudziesięciu podmiotów gospodarczych z grupy kapitałowej działającej w branży deweloperskiej. Ponad 100 kredytów udzielonych przez SK Bank zostało uznanych jako stracone – straty ok. 1 600 000 000 zł” – podało CBA w swoim komunikacie. Śledczy zapewniają, że to nie koniec, a dopiero początek ich działań w sprawie banku spółdzielczego w Wołominie. Jak nieoficjalnie się dowiadujemy, śledczy liczą na to, że wpadli na trop związku między władzami wołomińskiego banku i równie słynnego z afer wołomińskiego SKOK. Jedną z poszlak dostarczyło sprawdzenie Elżbiety K. – do niedawna wiceprezes SK Banku. Łącznik jest w Fundacji od Pokoleń do Pokoleń. W jej władzach zasiada zarówno Elżbieta K., jak i Joanna P. – była wiceszefowa SKOK Wołomin.
Deweloper w opałach
Przeszukanie w Dolcanie to może być gwóźdź do trumny stołecznego dewelopera. Z dokumentacji SK Banku wynika, że spółki powiązane osobowo i kapitałowo z Dolcanem otrzymały aż połowę wszystkich kredytów udzielonych przez upadły bank – prawie 1,5 mld zł. Koniec działalności banku to też koniec dostępu do pieniędzy, zarówno z kredytów, jak i tych, które Dolcan miał tam na kontach. Sytuacja firmy stała się bardzo trudna. Od kilku miesięcy wszystkie prace inwestycyjne na budowach realizowanych przez spółkę są wstrzymane do odwołania. Z dnia na dzień zlikwidowano odnoszącą duże sukcesy drużynę piłkarską Dolcan Ząbki. To była perła w koronie spółki. Jej znaczenie budowano latami, wkładając w drużynę i obiekty sportowe dziesiątki milionów złotych. Jak dotąd niepowodzeniem skończyły się poszukiwania inwestora, który mógłby włożyć środki w ich dokończenie. Trwają rozmowy z likwidatorem SK Banku, ale działania CBA raczej nie skłonią zarządcy masy upadłościowej do pójścia na rękę deweloperowi, przynajmmniej dopóki sytuacja się nie wyjaśni.
Kasjer wojskowych służb
Według informacji, do których dotarła „Gazeta Finansowa”, kluczem do rozwiązania sprawy upadłości SK Banku okazuje się postać Dariusza U. ps. „UZI”. – To etatowy pracownik WSI, teraz związany z SWW (Służba Wywiadu Wojskowego – red.). Był na pierwszej zmianie naszego kontyngentu w Sarajewie. Duża postać, zarządza sporą częścią funduszu operacyjnego SWW – mówi „Gazecie Finansowej” major cywilnej „konkurencji” rodzimej formacji Dariusza U. „Uzi” to znana w półświatku postać. „Dariusz U. kieruje dużą zorganizowaną grupą przestępczą o multiprzestępczym charakterze, powiązaną z działalnością grup rosyjskojęzycznych (pranie pieniędzy, oszustwa, w tym podatkowe, podrabianie dokumentów, wyłudzenia kredytów bankowych, wystawianie pustych faktur VAT i obrót nimi, nielegalny handel bronią palną i materiałami wybuchowymi, wymuszenia rozbójnicze)” – czytamy w analizie zrobionej dla jednej ze służb.
Opowiadana przez naszych informatorów i potwierdzana meldunkami służb historia przyczyny upadku SK Banku wygląda jak skrzyżowanie Harlequina z tanim filmem sensacyjnym. Całość zaczyna się od uzyskania przez „Uziego” kredytu na 10 mln zł. Formalnie na realizację inwestycji spółki H w Mszanie Dolnej. Jako zabezpieczenie U. przekazał list gwarancyjny Banku Spółdzielczego w Nadarzynie na sumę 11 mln zł. Formalnie, U. powinien był Nadarzynowi wpłacić 10 mln zł kaucji. Nigdy tego nie zrobił. Mimo to, list gwarancyjny wystawiono. Jako że w papierach wszystko się zgadzało, kredyt został udzielony, a pieniądze spółce wypłacono. Jednak gdy nadchodził czas spłaty, ani jedna rata nie pojawiła się na koncie SK Banku. – To nic dziwnego. Od początku ten kredyt miał był stracony. Nie spodziewaliśmy się, że U. go spłaci. Wojsko potrzebowało kasy i wojsko dostało. Kredyt miał być spisany jako stracony. 10 baniek to nie był przecież problem – mówi nam jeden z byłych pracowników SK Banku.
————————————————
Więcej w najnowszej „Gazecie Finansowej”