2 C
Warszawa
sobota, 28 grudnia 2024

Czy PiS wyhamuje gospodarkę?

Najnowsze prognozy wskazują, że polska gospodarka będzie się rozwijała wolniej, niż do tej pory zakładano. Czy socjalny program PiS-u zaczął już hamować gospodarkę?

Pierwszym niepokojącym sygnałem były ogłoszone przez Główny Urząd Statystyczny dane dotyczące spadku produkcji przemysłowej w lipcu aż o 3,4 proc., a produkcji budowlanej aż o 20 proc. Co prawda wielu komentatorów wyjaśnia to nagłe tąpnięcie, wskazując na wakacyjny zastój, a także chwilowe wstrzymanie unijnych środków na realizację wielu infrastrukturalnych przedsięwzięć, lecz i tak spadki były nieco wyższe, niż zakładano.

Dodatkowym powodem do obaw stały się także skorygowane nawet przez Ministerstwo Rozwoju prognozy tempa wzrostu PKB. Gdy wiosną br. Komisja Europejska i nieprzychylne obecnej ekipie instytucje mówiły, że wyniesie ono ok. 3,5 proc., przedstawiciele rządu energicznie przekonywali, że produkt krajowy brutto wzrośnie aż o 3,8 proc. Tymczasem niedawno władza przyznała oficjalnie, iż gospodarka będzie się rozwijała dokładnie w tempie, o którym mówili jej przeciwnicy, a być może nawet wolniej, bo w granicach 3,0 proc.

Wzrost na kredyt

Szczycenie się przez Prawo i Sprawiedliwość tym dość przeciętnym tempem wzrostu gospodarki wydaje się zdecydowanie nie na miejscu wobec faktu, iż w sporej mierze zostało ono osiągnięte na kredyt. W skład wskaźnika PKB zalicza się bowiem także wydatki rządowe, które za sprawą programu 500 plus mają wzrosnąć o ok. 22 mld złotych rocznie (co stanowi prawie 6 proc. wszystkich wydatków polskiego państwa). Pieniądze na realizację programu dopłat na wychowanie dzieci pozyskiwane są zaś, co zresztą przyznał niedawno wicepremier Mateusz Morawiecki, z kredytu, co oznacza, iż tak naprawdę rząd finansuje sobie wzrost gospodarczy przy pomocy cudzych pieniędzy.

Jednym z podstawowych czynników stymulujących wzrost PKB na obecnym poziomie są bowiem wydatki konsumpcyjne osób, które od wiosny bieżącego roku pobierają od państwa dodatkowy zasiłek, przeznaczając go później na zakupy (samochody, sprzęt elektroniczny, art. spożywcze). Pieniędzy tych nie wygospodarowano jednak z oszczędności, lecz w sposób sztuczny „wstrzyknięto” do gospodarki poprzez zwiększone zadłużenie, które w samym tylko okresie od listopada 2015 roku do maja 2016 wzrosło aż o 54 mld zł.

Uzasadnione jest więc twierdzenie, że tak naprawdę gospodarka rozwija się już wolniej, ponieważ obecny wzrost został niejako „kupiony na kredyt” i nie ma szans na podtrzymanie, gdyż zamiast na inwestycje, pożyczone pieniądze zostają wydawane na konsumpcję. W zamierzeniach rządzącej ekipy program 500 plus miał przede wszystkim poprawić dzietność, która stanowi najbardziej podstawową formę inwestycji w przyszłość, lecz na razie oficjalne dane nie wskazują, aby wskaźnik dzietności Polek drgnął choćby o jotę. Nieco większa liczba urodzeń (choć nadal nie gwarantująca zastępowalności pokoleń), wynika wyłącznie z tego, że swoje rodziny pozakładali przedstawiciele wyżu z lat 80.

Tempo wzrostu na poziomie 3,5 proc. nie powinno zresztą stanowić żadnego powodu do chluby dla rządu, który wszem i wobec rozgłasza, że oto właśnie zrywa ze wszystkimi patologiami postkomunistycznej Polski. Skoro, jak twierdzą rządzący, III Rzeczpospolita stanowiła nieustanne pasmo nadużyć oraz festiwal korupcji, to dlaczego w niektórych okresach państwo to rozwijało się w tempie nawet 6–7 proc. PKB? Czy rząd, który po 1989 r. miał jako pierwszy wyłamać się ze schematu narzuconego przez postkomunistyczne elity, powinien zadowalać się czymś, co skazuje Polskę na kolejne dekady odgrywania roli gospodarczego średniaka?

Gdyby Polska gospodarka rozwijała się w tempie ok. 4 proc., a niemiecka w tempie nie wyższym niż 2 proc., wówczas na dogonienie poziomu PKB zachodnich sąsiadów (pod względem parytetu siły nabywczej) moglibyśmy liczyć dopiero ok. 2050 roku. W okresie 2006–2015 polska gospodarka rosła co roku średnio o 3,8 proc., podczas gdy np. gospodarka Chin aż o 9,5 proc., a Indii o 7,0 proc. Pokazuje to wyraźnie, że tempo wzrostu gospodarki nad Wisłą jest nadal niezadowalające i zbyt wolne, aby myśleć o włączenie się do globalnej konkurencji z najbardziej dynamicznymi podmiotami.

Kwestia wzrostu gospodarczego powinna być teoretycznie dla Prawa i Sprawiedliwości niezwykle istotna, gdyż jeśli partia ta zamierza zrealizować wszystkie swoje obietnice, musi liczyć na wzrost produkcyjności i wyższe przychody całej polskiej gospodarki. W dłuższej perspektywie bowiem tylko prężna i dobrze funkcjonująca gospodarka jest w stanie utrzymać rosnący fiskalizm państwa, stanowiący jak do tej pory czynnik wyróżniający rządy Prawa i Sprawiedliwości.

Partii Jarosława Kaczyńskiego zrozumienie tego przychodzi być może z pewną trudnością, chociażby dlatego, że już w 2005 roku, gdy obejmowała władzę po Sojuszu Lewicy Demokratycznej, była w stanie wydawać wiele, przede wszystkim dzięki obniżonemu przez Leszka Millera w 2003 roku do poziomu 19 proc. roku podatkowi PIT. Zmiana ta okazała się bardzo korzystna dla milionów Polaków, dzięki czemu polska gospodarka zaczęła rosnąć w tempie nawet 7,0 proc. w I kwartale 2004 roku. Od tego czasu PKB nie rósł już nigdy tak dynamicznie, a władza nie zdecydowała się na obniżkę żadnego z istotnych podatków.

Bez istotnych zmian ani rusz

Zagraniczne media finansowe (m.in. „Bloomberg”, czy też „Financial Times”), rządy Prawa i Sprawiedliwości określają mianem „populistycznych”, wyrażając tym samym niezadowolenie z porzucenia serwilistycznej postawy typowej dla Donalda Tuska. W tych słowach krytyki kryje się jednak sporo prawdy, gdyż jak do tej pory Jarosław Kaczyński kupił sobie wieloletnie poparcie w wyborach przy pomocy 500 plus. Wszystkie sondaże od czasów jesiennych wyborów potwierdzają, że polskie społeczeństwo dało PiS-owi mandat do rządzenia na dłuższy okres. Czas ten powinien zostać wykorzystany do istotnych i kluczowych reform polskiej gospodarki, które udobruchanemu socjalnym programem społeczeństwu byłoby dziś łatwiej przełknąć niż w zwyczajnej sytuacji.

Ogromny kredyt zaufania, jaki Prawu i Sprawiedliwości udzielili wyborcy, powinien zostać wykorzystany przede wszystkim do wielkiej reformy systemu emerytalnego, który z każdym rokiem staje się coraz większym ciężarem dla budżetu państwa. Ponadto, polska gospodarka powinna wreszcie zostać uwolniona w sposób podobny do tego, który miał miejsce w 1988 roku za sprawą ustawy Wilczka. Niedługo minie prawie 30 lat od tego wydarzenia i polskiej gospodarce bardzo przydałoby się, aby w ramach swoistego jubileuszu władze zdecydowały się na prawdziwie wolnorynkową reformę polegającą na likwidacji zbędnej liczby regulacji. I wreszcie, aby Polska mogła faktycznie sprostać konkurencji ze strony innych krajów rozwijających się, obecna władza powinna jak najszybciej doprowadzić do obniżki najważniejszych podatków.

Prowadzącą donikąd politykę obecnego rządu najlepiej widać na przykładzie programu 500 plus, który zapewnia krótkoterminowe korzyści polityczne oraz pompuje oficjalne statystyki (przede wszystkim wskaźnik PKB). Jako taki mógłby zostać z powodzeniem zastąpiony dyskutowanym już od niemal roku programem obniżki składki na ZUS dla samozatrudnionych, którzy zamiast płacenia wynoszącej już ponad 1100 zł stawki (jednej z najwyższych w Europie) mogliby przy dochodach nieprzekraczających 5000 zł płacić jednolitą daninę na podatek dochodowy i ubezpieczenie społeczne w wysokości 31 proc. Zmiana ta przyniosłaby polskim rodzinom o wiele większą korzyść niż jakikolwiek program redystrybucji dochodów, który pociąga za sobą zawsze ukryte koszty w postaci zwiększonej biurokracji, czy też zwyczajnego marnotrawstwa.

Czy socjalny program PiS-u doprowadził już do tego, że polska gospodarka zaczęła hamować? Oficjalnie tego powiedzieć nie można, gdyż negatywne trendy muszą znaleźć potwierdzenie w złych wynikach w kolejnych miesiącach. Prawdziwy stan rzeczy może też być maskowany przez pompujące sztucznie poziom PKB wydatki socjalne, których nadmierna ilość może ostatecznie doprowadzić do nagłego tąpnięcia w finansach państwa. To oczywiście czarny scenariusz, którego dziś nikt w rządzącej ekipie nie bierze pod uwagę, lecz na razie rządy Beaty Szydło zaskakują entuzjastycznie powiększanymi wydatkami przy jednoczesnym braku jakichkolwiek rozwiązań ograniczających fiskalizm. Tego typu postawa, nawet przy najbardziej szczerych chęciach i dobrych intencjach, nie kończy się nigdy happy endem.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

FMC27news