Unia Europejska nie rezygnuje ze swoich planów, ona je tylko odwleka w czasie. Eurokraci wyciągnęli wnioski ze swojej porażki w sprawie pierwszego ACTA. Wiedzą, że ten sam cel osiągną metodą cichych kroków i przemycania poszczególnych rozwiązań prawnych do systemu prawnego. Dlatego sukcesywnie realizują swoją strategię i wprowadzają ACTA pod innym nazwami.
Komisja Europejska nie zważa na wolę europejskich społeczeństw i na siłę, przy użyciu kolana i pięści, próbuje przepchnąć rozwiązania prawne, które ograniczą swobodę wypowiedzi w Internecie. Wielka reforma prawa autorskiego w Unii Europejskiej jest pretekstem do ograniczenia praw Europejczyków w sieci. Nowe przepisy są przygotowywane przez międzynarodowe korporacje i ich ludzi. Wszystko po to, aby zmusić wydawców stron internetowych do autocenzury. Nowością ma też być podatek od linków. Trudno uwierzyć, że takie przepisy są wprowadzane przez organizację polityczną, która szczyci się mianem najbardziej demokratycznej na świecie.
Powtórka z rozrywki
ACTA to w oficjalnej nomenklaturze umowa handlowa dotycząca zwalczania obrotu towarami podrabianymi. Jako umowa multilateralna miała ustalić międzynarodowe standardy w walce z naruszeniem szeroko rozumianego prawa własności intelektualnej. Miała też być formą walki z piractwem medialnym. Sam pomysł zawarcia takiej umowy wypłynął ze Stanów Zjednoczonych oraz Japonii. W 2006 roku do prac przyłączyła się Unia Europejska i Kanada. Umowa i jej zmiany miały pozostać tajne, co spowodowało wybuch spontanicznych społecznych protestów. Pierwotna wersja tekstu umowy została opublikowana w dniu 22 maja 2008 roku przez serwis WikiLeaks, budząc olbrzymie kontrowersje. Treść umowy była konsultowana z lobbystami amerykańskich korporacji. 18 grudnia 2008 roku Parlament Europejski upoważnił członków Komisji Europejskiej do udziału w procesie negocjacji w sprawie ACTA z Amerykanami i innymi zainteresowanymi stronami. Przygotowane porozumienie w sposób bezprecedensowy naruszało wolność słowa w internecie oraz zagrażało rozwojowi innowacyjnych rozwiązań, takich jak oprogramowania open source. O tym, jakim echem odbiła się próba wprowadzenia ACTA w Polsce, nie trzeba przypominać. Społeczne protesty w Polsce, Niemczech oraz innych krajach europejskich sprawiły, że Unia Europejska i rządy poszczególnych państw wycofały się z pomysłu ratyfikacji ACTA. Jak się okazuje, próbę ograniczenia wolności słowa w internecie przesunięto jedynie w czasie.
TTIP
Szansą na rozwój atlantyckiej gospodarki miałoby być TTIP, czyli transatlantyckie porozumienie między USA a UE. De facto umowa międzynarodowa miała stwarzać miejsca pracy i wspomagać rozwój ekonomiczny Unii Europejskiej. Podobnie jak w przypadku ACTA jej głównymi beneficjentami miały być międzynarodowe korporacje, a nie zwykli obywatele państw „układających się”. TTIP miało umożliwić wprowadzenie w Europie tzw. klauzuli sumienia dla operatorów. Strona amerykańska nalegała na wprowadzenie do umowy zapisów tożsamych z artykułem 230 ustawy Communications Decency Act. Przytoczony przepis, jak i cała ustawa miał regulować publikację i prezentację nieprzyzwoitych treści w Internecie. Na jego podstawie dostawca Internetu jest zwolniony z odpowiedzialności za prezentowane treści, jeżeli w „dobrej wierze” ograniczył dostęp do treści, które uznał za obsceniczne, pełne przemocy czy krzywdzące. W skrócie: wprowadzając autocenzurę, nie ponosi się za to odpowiedzialności. W Stanach Zjednoczonych podjęto nawet próbę rozszerzenia tej klauzuli na wyszukiwarki internetowe, czy przejmowanie domen w „dobrej wierze”. Problem w tym, że dobra wiara może być definiowana w zależności od potrzeb obecnej sytuacji politycznej. Można się domyślać, że o tym, czy ktoś był w dobrej wierze będzie decydował sąd. Jednak czy będzie obiektywny w sprawie domeny, która jawnie krytykuje wymiar sprawiedliwości? Ostatnie miesiące prezydentury Baracka Obamy przyniosły upadek idei TTIP. Kontrowersje, brak gotowości do połączenia się we wspólny rynek i inne kłopoty międzynarodowe sprawiły, że cały projekt odłożono. Jak widać, zwolennicy cenzury w Internecie nie mają szczęścia. Przepisy prawa europejskiego nie posiadają jeszcze przepisu wprowadzającego klauzulę dobrej wiary, ale wydaje się, że to tylko kwestia czasu. Upadek idei TTIP przyniósł przyspieszenie prac nad europejskimi rozwiązaniami w kwestii cenzury Internetu.
Nowe ACTA
Komisja Europejska we współpracy z lobbystami proponuje wprowadzenie do przepisów prawa autorskiego autocenzury wydawców stron internetowych. O co chodzi? Wydawcy internetowi będą musieli zastosować skuteczne środki, takie jak technologia automatycznego wykrywania utworów muzycznych lub audiowizualnych. Dzięki temu właściciele praw autorskich będą mogli zidentyfikować swoje dzieła, wydać zgodę na ich publikację lub żądać ich usunięcia. Brzmi jak bełkot, ale jest to parafraza komunikatu Komisji Europejskiej. Chodzi o wprowadzenie rozwiązań technologicznych, które mogą posłużyć do autocenzury w Internecie. Od wykrycia prawa autorskiego do „niepoprawnych treści” jest niedaleka droga. Oczywiście dostanie się przede wszystkim wydawcom stron internetowych, na których spadnie konieczność poniesienia dodatkowych kosztów. Co biedniejsi będą zmuszeni zrezygnować ze swojej działalności. Oczywiście KE chce wprowadzić te zmiany w trosce o prawo własności intelektualnej i wolność słowa. Zastanawiające jest, że podobne rozwiązanie wprowadzała umowa ACTA. W kwietniu tego roku pojawiła się informacja o planach Komisji Europejskiej dotyczących zwiększenia odpowiedzialności za publikowane treści przez pośredników. Niemal te same rozwiązania znajdziemy w Communications Decency Act. Właściciele platform internetowych mają mieć możliwość aktywnego usuwania treści bezprawnych, według swojego uznania. Uderzy to w takie portale jak YouTube czy Facebook. Projekt komunikatu KE opatrzony datą 25 maja 2016 roku został opublikowany w amerykańskim Politico. Według projektu wszyscy właściciele platform online będą zmuszeni do podejmowania działań takich jak „filtrowanie informacji przez algorytmy”. Projekt nowego prawa autorskiego UE nie znosi geoblocking’u, który jest formą ograniczenia dostępu do treści. W skrócie, Europejczycy nie mogą mieć dostępu do treści, dzieł czy utworów publikowanych w innych częściach świata. Brzmi to strasznie, gdyż Internet miał prowadzić do połączenia całego świata, a nie jego sektoryzacji. Nieoficjalnie chodzi o zblokowanie pirackich państw czy wysepek, które nie będą chciały podporządkować się unijnym przepisom.
Podatek od linków
Reforma prawa autorskiego w Europie ma zawierać wprowadzenie podatku od linków. Według propozycji Brukseli, wydawcy internetowi będą mogli domagać się pieniędzy za linki zawierające odesłanie do ich tekstów w usługach Google. Co to oznacza w praktyce? Google wprowadzi autocenzurę. Trudniej będzie znaleźć pożądaną treść, bo Google, czy każda inna wyszukiwarka będzie obawiała się konieczności poniesienia dodatkowych opłat. Rozwiązanie to może też doprowadzić do niebezpiecznej konsolidacji rynku. Największe wyszukiwarki będą dogadywać się z wydawcami stron internetowych celem darmowego świadczenia usług prezentacji. Mało kto zwraca uwagę, że rozwiązanie to może mieć charakter miecza obusiecznego, tj. sam Google może żądać opłaty za prezentowanie wyszukiwanej treści. Przykładem próby wprowadzenia takiego prawa są Niemcy, które już w 2013 roku przyjęły prawo, które wymagało od wyszukiwarek odprowadzania opłat licencyjnych za wykorzystanie fragmentów tekstu. W odpowiedzi na działania rządu niemieckiego Google zapowiedział, że ograniczy widoczność treści wydawców. W obawie przed spadkiem zysków Axel Springer zaapelował o przyznanie Google darmowej licencji.
———————–
Więcej w najnowszej “Gazecie Finansowej”.