Po roku rządzenia PiS zaczyna dostrzegać, że kontynuowanie polityki wysokich wydatków socjalnych będzie wymagało sięgnięcia do portfela najlepiej zarabiających.
Pierwsze miesiące rządów Prawa i Sprawiedliwości upłynęły pod znakiem prawdziwego karnawału wydatków budżetowych. Ekipa Beaty Szydło, która chętnie korzysta z wizerunku rządu walczącego o „Polskę solidarną”, przystąpiła do pracy z impetem, który wzbudził podziw nawet u polityków reprezentujących lewicowy światopogląd. Rozdając pieniądze rodzicom, udostępniając darmowe leki seniorom czy też oferując nowe mieszkania komunalne, Prawu i Sprawiedliwości bardzo zależy na tym, aby zademonstrować, że wbrew wszystkim wyznawanym dotąd zasadom życia politycznego nad Wisłą polskie państwo stać na rozbudowany program socjalny.
Prezes studzi zapał
Ten trwający niemal rok karnawał obietnic oraz reform powoli jednak przycicha, a sygnał do stonowania nastrojów dał niedawno sam Jarosław Kaczyński. Według dziennika „Fakt” w czasie posiedzenia klubu poselskiego Prawa i Sprawiedliwości prezes partii miał się wyrazić, że „przyszły rok będzie dla nas trudny”. Według cytowanego przez gazetę jednego z polityków partii, prezes PiS miał kategorycznie stwierdzić, iż żadnych projektów socjalnych już nie będzie, a przynajmniej w najbliższym czasie. Rząd oraz osoby odpowiedzialne za PR mają teraz za zadanie zwracać uwagę opinii publicznej przede wszystkim na to, co rządowi Szydło udało się wprowadzić już do tej pory, gdyż zdaniem Kaczyńskiego w ciągu zaledwie roku rządów jego formacji udało się zrobić więcej niż poprzedniej ekipie przez całe osiem lat.
Znamienne jest to, że słowa najbardziej decyzyjnej osoby w Polsce padły zaledwie kilka tygodni po głębokiej rekonstrukcji rządu, w ramach której z posadą musiał się pożegnać dotychczasowy minister finansów Paweł Szałamacha. Opuścił rząd, gdy Kaczyński stracił do niego cierpliwość, czekając aż ten doprowadzi wreszcie do skokowego wzrostu przychodów budżetowych. Jeśli jednak Jarosław Kaczyński studzi zapał swojego otoczenia tuż po przekazaniu sterów nad gospodarką Mateuszowi Morawieckiemu, to musi to oznaczać, że Morawiecki już na wstępie ostrzegł swojego mocodawcę, że natychmiastowego wzrostu przychodów budżetowych nie należy się spodziewać.
Według pierwotnych założeń siłą napędową gospodarki, która z kolei miała pozwolić na zwiększone wydatki, miały być m.in. pieniądze przekazywane rodzicom na dzieci w ramach programu 500 plus. Zwiększając konsumpcję wewnętrzną, miały skierować gospodarkę na drogę szybszego rozwoju. Jednocześnie polityczna „dobra zmiana” miała zlikwidować wiele patologii życia gospodarczego, m.in. poprzez ukrócenie wyłudzeń podatku VAT. Całościowy efekt tychże działań jednak nie rzuca z nóg: wedle najnowszych prognoz PKB ma w 2017 roku wzrosnąć w tempie niższym niż 3 proc., nawet pomimo funkcjonowania programu 500 plus, sztucznie zawyżającego ten wskaźnik.
W efekcie rządowi Beaty Szydło nie pozostało nic innego, jak tylko finansowanie zwiększonych wydatków socjalnych przy pomocy zwiększania zadłużenia. Od czasu przejęcia władzy zadłużenie państwa wzrosło aż o 72 mld zł, a ostatnie wydarzenia sprawiają, że ciężar ten będzie coraz większy. W następstwie Brexitu oraz niedawnego wyboru Donalda Trumpa na prezydenta USA, złotówka wciąż słabnie w relacji do najważniejszych walut, a rentowność polskiego długu wyraźnie wzrosła. W tym kontekście dalsze zadłużanie się na dotychczasowym poziomie jest zwyczajnie niemożliwe. PiS musi więc sprawić, aby gospodarka zaczęła się rozwijać naprawdę dynamicznie albo poszukać pieniędzy w nowych źródłach.
Bogatym po kieszeni
Obwieszczone przez Jarosława Kaczyńskiego zatrzymanie socjalnego karnawału oznaczać będzie niewątpliwie dużą korektę w działaniach obecnego gabinetu. Wobec zablokowania przez Komisję Europejską podatku od sieci wielkopowierzchniowych oraz braku sukcesów w walce z wyłudzeniami VAT, rządząca ekipa będzie zmuszona zdobyć dodatkowe źródło finansowania. Ponieważ władze partii jasno zadeklarowały, że nie zamierzają obniżać podatków, naturalnym źródłem dodatkowych przychodów wydają się kieszenie najbardziej zamożnych.
Zapowiedź tego, skąd Prawo i Sprawiedliwość zamierza pozyskać pieniądze na realizację wszystkich swoich pomysłów wyborczych, można było usłyszeć m.in. z ust wicepremiera i ministra finansów Mateusza Morawieckiego, który tuż po powierzeniu mu nowej ministerialnej teki zapowiedział, że „ci, którzy zarabiają najwięcej, powinni płacić troszeczkę więcej”. Początkowo wydawało się, że słowa te zostały wypowiedziane w charakterze „straszaka” oraz wskazywano, że wywodzący się ze środowiska menedżerskiego Morawiecki nie wprowadzi zmian podatkowych uderzających w najlepiej zarabiających. Sytuacja uległa jednak zmianie w momencie, gdy przedstawione zostały założenia jednolitego podatku, znoszącego w praktyce podatek liniowy.
Przygotowywane przez PiS zmiany podatkowe stanowią niewątpliwie odpowiedź na rosnące poczucie frustracji wśród kierownictwa partii tym, że pomimo trwających już prawie rok rządów polska gospodarka nadal nie rozwija się na miarę oczekiwań. W partii Kaczyńskiego niezwykle silny jest antyrynkowy resentyment, dlatego w najbliższym czasie należy się spodziewać uderzenia przede wszystkim w portfele najlepiej zarabiających, których politycy PiS utożsamiają najczęściej ze środowiskami uwłaszczonej na publicznym majątku partyjnej nomenklatury.
Wszystkie próby narzucenia wysokich podatków na najlepiej zarabiających są jednak z góry skazane na przynajmniej częściowe niepowodzenie. Świadczy o tym chociażby to, że gdy po ogłoszeniu przez PiS w październiku zamiaru dokonania zmian w podatkach najlepiej zarabiający Polacy zaczęli masowo poszukiwać sposobów na przeniesienie swojej działalności za granicę. M.in. czeskie biura doradztwa podatkowego przeżywają w ostatnim czasie prawdziwe oblężenie w związku z zapytaniami polskich klientów pragnących uciec nad Wełtawę przed polskim fiskusem. Według danych opublikowanych przez portal Onet.pl, polscy przedsiębiorcy stanowią już dziś trzecią najbardziej liczną grupę narodowościową nad Wełtawą, choć w przypadku wielu spółek ich kapitał zakładowy wynosi dokładnie tyle, ile wymaga ustawowe minimum.
Gdy kilka lat temu Francja wprowadziła 75-procentowy podatek dla najlepiej zarabiających nawet 10 proc. tamtejszych biznesmenów oraz celebrytów przeniosło się do Belgii. Choć proponowane przez PiS zmiany nie grożą aż tak drakońskimi stawkami podatkowymi, to bez wątpienia wiele najbogatszych Polaków może się wkrótce zdecydować na formalną przeprowadzkę za południową granicę lub do innych krajów, które stanowią tradycyjny kierunek emigracji polskich firm i pracowników. Na jeszcze większe zainteresowanie będą mogły liczyć także liczne raje podatkowe.
Najlepiej zarabiający mają także płacić większe niż do tej pory składki ubezpieczeniowe, co z jednej strony pozwoli poprawić nieco budżet Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, lecz tylko w krótkiej perspektywie czasowej. W dłuższej bowiem osobom najlepiej zarabiającym trzeba będzie wypłacać proporcjonalnie wyższe emerytury. Koniec końców przygotowywany właśnie wielki skok na najlepiej zarabiających doprowadzi jedynie do tego, że ci będą odprowadzali do budżetu jeszcze mniej pieniędzy, gdyż w przeciwieństwie do zwykłego Kowalskiego stać ich na wynajęcie doradców podatkowych. Zamiast większych wpływów do budżetu partia Kaczyńskiego wzmocni jedynie sektor ekspertów z zakresu podatków.
Wypowiadając cichą wojnę najlepiej zarabiającym, Prawo i Sprawiedliwość skazuje jednocześnie samo siebie na kolejną porażkę. Do poprzednich zaliczyć można m.in. fiasko podatku od sieci wielkopowierzchniowych, niepodwyższenie kwoty wolnej od podatku czy też brak ustawy rozwiązującej problem kredytów we frankach. Rządzącej ekipie zaczyna coraz wyraźniej brakować realnej wizji rozwoju gospodarczego. Zaniechawszy obniżenia, chociażby jednego podatku, czy też deregulacji choćby jednej branży PiS coraz bardziej gubi się w swoich pomysłach na poprawę sytuacji. Pomysł opodatkowania najbogatszych można interpretować jako próbę złapania brzytwy przez tonącego. Partia Kaczyńskiego coraz bardziej tonie we własnych obietnicach.