Dlaczego PiS spada w sondażach?
Ostatnie sondaże badania opinii publicznej pokazały zmianę trendów w sympatiach opinii publicznej. Platforma Obywatelska nie tylko zbliżyła się do PiS na odległość błędu statystycznego, lecz także całość notowań wszystkich ugrupowań politycznych daje jasny obraz sytuacji: PiS, nawet gdyby dziś wygrał wybory, to nie rządziłby, bo nie miałby z kim. Władzę wzięłaby wielka centrolewicowa koalicja. Dlaczego tak się dzieje? Otóż idąc po władzę, PiS obiecał ludziom rozliczenie poprzedników. Zamiast rozliczeń mamy jednak zwykłe kapiszony. Słyszeliśmy o korupcji, wszechwładnych układach i układzikach. A na razie nie dostaliśmy nic. Żadnych oskarżonych, nie mówiąc już o winnych. Ślamazarnie działająca komisja do spraw Amber Gold to show na użytek publiczny (gonimy króliczka, ale nie łapiemy). Nawet w wypadku oczywistej sprawy jak „inwestycja” KGHM Polska Miedź w Chile (oficjalne straty to już minimum 10 mld zł!), śledztwo się toczy, ale niezbyt mocno. Politykom PiS bynajmniej nie zależało do tej pory na tym, aby osądzić złodziejstwa opozycji. Uważali, że znacznie bardziej opłaca się mieć do czynienia ze skorumpowanym przeciwnikiem, niż oczyścić jego szeregi i otworzyć miejsce innym. Teraz sytuacja wydaje się zmieniać. Tylko czy po 1,5 roku niemocy może nastąpić nagły przełom?
Doskonała diagnoza, zero leczenia
Opisując sieć nieformalnych powiązań, mityczny układ oplatający polskie życie publiczne, prezes PiS Jarosław Kaczyński i wielu czołowych polityków tej partii – trafili w punkt. Problem w tym, że już za pierwszego swojego rządu nic z tą sprawą nie zrobili. Taką ilustracją polityki PiS, jest sprawa szwajcarskich kont polskich polityków i urzędników. W połowie 2007 r., gdy rządził PiS, trafiła do naszego kraju lista osób publicznych, głównie związanych z SLD, które, czasem żyjąc tylko i wyłącznie z życia publicznego, odłożyły miliony dolarów. Rekordzista zgromadził około 50 mln zł, będąc posłem i ministrem SLD. I co? I nic. Wiele wskazuje, że PiS nie był zainteresowany rozróbą z SLD, bo partia ta nie stanowiła dla niego zagrożenia. Więcej, w PiS kalkulowano, że warto trzymać te kwity, bo po wyborach (2007 r.) może się okazać, iż będzie potrzebny koalicjant. Jeśli dziś ludzie dziwią się, dlaczego lewicowi politycy z Leszkiem Millerem są tak pobłażliwi dla PiS, to śpieszę wyjaśnić: zwyczajnie się boją.
Kolejną bolesną dla PiS sprawą jest lustracja. Chociaż oficjalnie politycy tej partii opowiadają się za pełną i twardą lustracją, to nie robią w tej sprawie nic. Więcej, sabotują oddolną lustrację, paraliżując działanie czytelni Instytutu Pamięci Narodowej (od kilku miesięcy nowa, duża, siedziba nie jest czynna). Wszystko dlatego, że PO na odchodne umieściła tam prawie cały zbiór zastrzeżony, a politycy PiS chcą teraz na spokojnie przejrzeć, co im się opłaca ujawnić, a czego nie. Warto przypomnieć, jak PiS miotał się przy ustawie lustracyjnej w latach 2006–2007. W tym środowisku pojawiły się w sumie trzy konkurencyjne projekty. Niemal z godziny na godzinę kolejne wersje były coraz mniej radykalne. Dlaczego? Otóż jak głosi obiegowa plotka, wśród rodzin wpływowych polityków PiS były przypadki kompromitującej współpracy z peerelowską bezpieką. To jednak nie jedyny powód. Kolejnym jest fakt, że skompromitowanymi, bez ujawnienia teczek łatwiej rządzić. Proszę przypomnieć sobie incydent, gdy prezydent Lech Kaczyński nazwał znaną dziennikarkę salonu „Stokrotką”, dając tym samym do zrozumienia, że zna jej kompromitującą przeszłość. I chociaż później wysłał dziennikarce bukiet kwiatów z przeprosinami, to niesmak pozostał. Wszystko wskazuje bowiem na to, że dziennikarka nie była lustrowana, „bo się nie opłaca”. Lepiej, że wie, iż jak przekroczy pewną granicę, to teczka się znajdzie.
Demokracja hakowa
W PRL popularny był dowcip, że aby zostać członkiem związku literatów, trzeba było „wydać jedną książkę i dwóch kolegów”. W skrócie, że droga do kariery prowadziła przez zgodę na donosicielstwo. W III RP ta sytuacja trochę się zmieniła. Aby zrobić karierę, trzeba było dać się złapać na czymś, co jest kompromitujące lub wprost jest złamaniem prawa. To stanowiło gwarancję, że nominat się nie urwie z łańcucha i nie będzie niebezpieczny dla systemu. Gdy w grudniu 2008 r. media publiczne przejęła na rok sypiąca się Liga Polskich Rodzin (przy wsparciu równie sypiącej się Samoobrony), to „Gazeta Wyborcza” cieszyła się, że oto PiS znika z anten. Minęły jednak dwa miesiące i „Wyborcza” zaczęła domagać się „respektowania prawa” i przywrócenia PiS w TVP. Dlaczego? Otóż prezes Piotr Farfał ściągnął sobie do pomocy ekipę 30-latków (w tym autora tekstu) i zaczął „czyścić” TVP. Nie tylko zrezygnowano np. z zakupu kilku tysięcy „Gazet Wyborczych” (w cenie detalicznej), ale i zwyczajnie zaczęto przecinać strumienie z kasą, która wypływała do krewnych i znajomych królika. Media publiczne służą bowiem do dotowania salonu. Praktycznie wszystkie większe firmy produkujące na zlecenie TVP są związane z elitami III RP, odcięcie ich od kasy było więc bardzo bolesne. PiS nie potrafił tego zrobić, mimo że rządził TVP od 2006 r. Głównym zadaniem kolejnych pisowskich prezesów i dyrektorów było „ustawianie” się na państwowej posadzie i pensji (dwuletnie zakazy konkurencji za cenę sięgającą pół miliona złotych). Peerelowskie złogi zalegające wówczas w mediach publicznych nie były żadną przeszkodą.
To wszystko zebrane razem daje bardzo nieprzyjemny obraz. W Polsce wykształcił się system polityczny, który można nazwać „demokracją hakową”. Czołowe osoby w kraju mają coś za uszami, dzięki czemu nikt nie jest poza kontrolą. Każda osoba może zostać „uspokojona” przypomnieniem jej grzechów przeszłości.
Podejście PiS do tej sprawy ilustruje podejście do koalicjantów w latach 2005–2007. Otóż oprócz sprawy korupcji w Ministerstwie Rolnictwa, Centralne Biuro Antykorupcyjne prowadziło również podobną operację w kierowanym przez Romana Giertycha Ministerstwie Edukacji Narodowej. Problem polegał na tym, że mimo iż nie było śladów korupcji, to inwazja związanych ze służbami „załatwiaczy” porażała. Po latach Giertych stwierdził pół żartem, pół serio, iż najpierw Lech Kaczyński miał mieć 10 lat jako prezydent, później na 10 lat miał zastąpić go Jarosław. A międzyczasie on też miał dostać 10 lat, ale odosobnienia. Gdy powtórzyłem tę historię jednemu z doradców PiS, sprostował. – Roman źle odczytał intencje. Nie chodziło o to, aby go wsadzać do więzienia, ale kontrolować – podsumował mój rozmówca, dodając, iż Jarosław Kaczyński był pod wrażeniem kompetencji Giertycha, rozważał nawet zrobienie go szefem prawego skrzydła partii, ale nie odpowiadała mu jedna rzecz: kompletny brak kontroli. – A przecież kontrola jest najdoskonalszą formą zaufania – żartował mój rozmówca. To podejście, żeby do władzy dopuszczać tylko tych, których się kontroluje, niestety nie będzie dobrze służyć Polsce. Nie da się zbudować dobrego efektywnego państwa, posługując się tylko tymi, których można kontrolować.
PiS swoją polityką się doigrał. Okazało się, że program 500 zł na dziecko, o ile wystarczył do zdobycia władzy, to już do jej utrzymania niekoniecznie.