W PiS toczy się zakulisowa walka na śmierć i życie. Stawką jest przejęcie kontroli nad PZU.
Gdy przed tygodniem pojawiły się informacje o tym, że dotychczasowa szefowa Kancelarii Prezydenta, Małgorzata Sadurska, może zostać wiceprezesem Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń (PZU), powiało sporą sensacją. Głównie dlatego, że od wielu tygodni wokół naszego największego ubezpieczyciela toczy się bój o to, kto ostatecznie będzie nim zarządzał w najbliższych latach. Od dawna w rządzącym obozie PiS ścierają się w tej sprawie różne frakcje, usiłując przejąć kontrolę nad naszym ubezpieczeniowym gigantem. I co jakiś czas widzimy wymierne efekty tej wewnętrznej wojny o PZU w postaci kolejnych postaci, które pojawiają się we władzach tej państwowej spółki.
Małgorzata Sadurska do tej pory była szefową Kancelarii Prezydenta. Stanowisko to objęła w sierpniu 2015 r. Zanim to nastąpiło, miała już za sobą kilkuletnią karierę w samorządzie (była m.in. członkiem zarządu powiatu puławskiego na Lubelszczyźnie) oraz prawie dziesięcioletni staż w roli parlamentarzysty (była posłem V, VI i VII kadencji Sejmu). W czasie pierwszych rządów PiS (2005–2007), Sadurska była również przez kilka miesięcy sekretarzem stanu w Kancelarii Premiera (KPRM). Pełniła także inne ważne funkcje, jak chociażby członka Krajowej Rady Sądownictwa (KRS).
Posadę szefowej Kancelarii Prezydenta tak naprawdę Sadurska zawdzięczała swoim bliskim relacjom z prezydentem Andrzejem Dudą, które sięgają czasów, gdy ten był urzędnikiem w kancelarii Lecha Kaczyńskiego. Być może jednak Andrzej Duda doszedł do wniosku, że potrzebuje teraz kogoś znacznie bardziej wyrazistego do kierowania swoją kancelarią niż Sadurska i dlatego przystał w końcu na jej odejście z kancelarii? Jednak wiele na to wskazuje, w tym przypadku w grę weszły także inne względy, mające nieco głębszy kontekst niż zwykła wymiana szefa kancelarii podyktowana jedynie względami wizerunkowymi. W każdym razie Małgorzata Sadurska ma teraz otrzymać lukratywną posadę w postaci stanowiska wiceprezesa PZU. Powstaje jednak pytanie, czy do zarządzania naszym ubezpieczeniowym gigantem, ma rzeczywiście wystarczające kwalifikacje?
Jeśli chodzi o jej dotychczasowe doświadczenia polityczne, a także doświadczenia w pracy w strukturach administracji państwowej, to są one całkiem bogate, jak na 42-letnią osobę. Znacznie gorzej za to wygląda sprawa jej kwalifikacji w dziedzinie zarządzania, z czym niewątpliwie będzie wiązała się jej nowa praca. Wprawdzie Sadurska jest absolwentem Wydziału Prawa i Administracji UMCS w Lublinie oraz ukończyła studia podyplomowe z zakresu organizacji i zarządzania w Lubelskiej Szkole Biznesu (LSB), ale nie za ma sobą żadnych praktycznych doświadczeń w tym zakresie. A tymczasem zaczyna w tej materii od zarządzania gigantem i to takim, który ma stać się w przyszłości prawdziwym kołem napędowym całej polskiej gospodarki. Stanowisko wiceprezesa PZU to w jej przypadku zdecydowanie zbyt duży skok w górę. Nie jest to zatem nominacja profesjonalna, lecz raczej czysto polityczna. W Polsce nadal od doświadczenia bardziej liczy się polityczne umocowanie. A o to Sadurska zawsze potrafiła skutecznie zabiegać.
Zanim jednak pojawiły się informacje o tym, że Sadurska ma zostać wiceprezesem zarządu PZU, z funkcji jego członka zrezygnował Andrzej Jaworski, który został z kolei członkiem zarządu Banku PKO BP – największego z polskich banków, kontrolowanego przez Skarb Państwa. Tak naprawdę o tym, że Jaworski odejdzie z zarządu PZU, było już wiadomo 22 kwietnia br., kiedy informację o jego wyborze podały media. Jednak dopiero pod koniec maja Jaworski złożył formalną rezygnację z funkcji członka zarządu PZU.
Oficjalnie odszedł z pełnionej funkcji, bo zrealizował już postawione mu zadania. Jednak trudno jest do końca uwierzyć w taką wersję wydarzeń. Aby zostać członkiem zarządu państwowego giganta, Jaworski musiał zrzec się mandatu posła, jaki uzyskał w wyborach jesienią 2015 r. Nieoficjalnie mówiło się wówczas, że Jaworski wcale nie chciał odchodzić z PZU, ale został do tego zmuszony, tyle że do końca nie było wiadomo przez kogo. Nasi rozmówcy z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów (KPRM), pytani o okoliczności jego przejścia z PZU do PKO BP zwrócili nam uwagę na to, że w PiS od wielu miesięcy trwa niewidzialna wojna podjazdowa o lukratywne stanowiska w największych spółkach państwowych. I jak podkreślili, jeszcze nie raz ta wojna da znać o sobie konkretnymi ruchami personalnymi. W każdym razie po rezygnacji Jaworskiego z funkcji członka zarządu PZU, w PiS rozkręciła się prawdziwa karuzela kandydatur na „jeszcze ciepły” (po Jaworskim) fotel członka zarządu tej spółki.
Kraków kontra reszta Polski?
Andrzej Jaworski był od dawna utożsamiany z kręgami Radia Maryja. Jego dymisja to niewątpliwie cios dla środowiska, z którym Jaworski jest mocno związany i utożsamiany. Wiele jednak wskazuje, że cios ten został zadany przez środowisko polityczne związane z krakowskimi strukturami PiS. Taką hipotezę potwierdza m.in. ujawniony w ubiegłym tygodniu fakt, że to Małgorzata Sadurska, dotychczasowa szefowa kancelarii Andrzeja Dudy, ma objąć stanowisko po Jaworskim. Wiadomo również od dawna, że otoczenie polityczne premier Beaty Szydło od wielu miesięcy dąży do przejęcia całkowitej kontroli nad naszym gigantem ubezpieczeniowym.
W tej politycznej rozgrywce ważny jest też inny aspekt. PZU, jako jedyny podmiot z dominującym udziałem Skarbu Państwa ma dużą nadwyżkę finansową, która może być dobrym narzędziem do przejęcia innych spółek Skarbu Państwa. Takie właśnie plany miała kiedyś ekipa Donalda Tuska wobec innego naszego potentata – KGHM. Skończyło się to jednak na zwykłym „wydojeniu” legnickiego molocha ze środków inwestycyjnych, jakie ten kiedyś posiadał, co nastąpiło wskutek kompletnie nietrafionych i obarczonych wieloma patologiami inwestycjami miedziowej spółki. Podobny potencjał inwestycyjny ma dzisiaj właśnie PZU. To m.in. za środki naszego państwowego ubezpieczyciela planuje się przeprowadzenie repolonizacji systemu bankowego. Jest oczywiste, że kontrola nad PZU oznacza nie tylko źródło intratnych dochodów dla „swoich”, lecz także od środków, jakimi dysponuje dzisiaj PZU, zależy realizacja całego planu Morawieckiego, a to już znacznie bardziej strategiczna perspektywa. Dlatego właśnie ludzie urzędującej premier i jej polityczne otoczenie tak mocno zabiegają o to, aby przejąć ten ogromny potencjał, jakim jest nasz ubezpieczeniowy gigant.
Walka o PZU tak naprawdę toczy się w PiS pomiędzy dwiema głównymi frakcjami. Po jednej stronie stoi rozpychający się i odnoszący kolejne sukcesy wicepremier Mateusz Morawiecki i związani z nim ludzie. Po drugiej zaś konsorcjum interesów politycznych skupionych wokół krakowskich struktur PiS na czele z premier Beatą Szydło. Z nim jest również związane środowisko skupione wokół Zbigniewa Ziobry – obecnego szefa resortu sprawiedliwości.
Coraz częściej pojawiają się jednak głosy, że PZU może stać się w przyszłości ofiarą własnego sukcesu, podobnie jak stało się to przed paru laty z KGHM, i tak jak nasz miedziowy gigant on również zostanie „wydojony” ze środków inwestycyjnych, jakie posiada. I niekoniecznie środki te zostaną przeznaczone na stymulowanie polskiej gospodarki.
Tak naprawdę już w styczniu 2016 roku dochodziło do starć wewnątrz obozu PiS na tle podziału łupów, jakie przede wszystkim wiążą się z obsadą stanowisk we władzach PZU. Początkowo wydawało się, że zadanie to spoczywa na ministrze Skarbu Państwa – Dawidzie Jackiewiczu. Kiedy jednak PZU trafiło pod nadzór samego wicepremiera Mateusza Morawieckiego, skład Rady Nadzorczej zaczął być podporządkowywany wyłącznie jemu. Michał Krupiński, który od stycznia 2016 r. pełnił funkcję prezesa PZU, został 22 marca br. odwołany w trybie natychmiastowym. Nieoficjalnie sugerowano, że przyczyną jego odwołania są gorsze wyniki finansowe PZU za ubiegły rok. Krupiński był człowiekiem Zbigniewa Ziobry, ale miał też wsparcie premier Beaty Szydło. Było jednak od początku wiadomo, że jego osoba nie gwarantuje rozejmu pomiędzy walczącymi o PZU frakcjami obozu rządzącego. Na pewno odwołanie w trybie nagłym Krupińskiego pokazało sprawność działania wicepremiera Mateusza Morawieckiego, która zadziwiła wówczas wszystkich. Morawiecki bowiem bardzo precyzyjnie zaplanował całą akcję. Wykorzystał do tego swoich ludzi ulokowanych w Radzie Nadzorczej PZU. Nawet godzina posiedzenia rady została wybrana na godzinę spotkania Jarosława Kaczyńskiego z premier Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii Theresą May.
Ludzie Morawieckiego chcieli wykonać wówczas tzw. manewr „na Kurskiego”, czyli postawić Jarosława Kaczyńskiego przed faktem dokonanym i ostatecznie wyciąć człowieka Ziobry z funkcji prezesa PZU. Przebiegle założyli również, że w czasie spotkania z Theresą May Jarosław Kaczyński będzie po prostu nieuchwytny i zanim ktokolwiek zacznie interweniować w sprawie Krupińskiego, będzie już za późno. Gdy wydawało się, że na fotelu prezesa wyląduje ostatecznie Rafał Antczak, któremu nie udało się wcześniej dostać do zarządu innej ważnej dla gospodarki spółki: Giełdy Papierów Wartościowych (GPW), cały misterny plan spalił na panewce. Gdy jeszcze Antczak był przesłuchiwany przez Radę Nadzorczą PZU, ludzie Ziobry interweniowali u Beaty Szydło. Podczas spotkania w cztery oczy Szydło miała im zadeklarować, że zażąda wycofania się Morawieckiego z realizacji swojego planu kadrowego w PZU. Po jakimś czasie Morawiecki przekazał swoim ludziom, ulokowanym w Radzie Nadzorczej PZU, że akcja z powołaniem Antczaka zostaje wstrzymana. Pełniącym obowiązki prezesa PZU został Marcin Chludziński, dotychczasowy członek Rady Nadzorczej PZU. Ostatecznie Rada Nadzorcza, obradująca w godzinach nocnych wybrała na prezesa zarządu PZU Pawła Surówkę, bliskiego współpracownika odwołanego Michała Krupińskiego. Oznaczało to, że wpływy w PZU ponownie odzyskał Zbigniew Ziobro. Szef resortu sprawiedliwości wprawdzie próbował jeszcze podejmować działania, aby przywrócić na stanowisko prezesa PZU odwołanego Michała Krupińskiego, ale jego działania okazały się całkowicie bezskuteczne. Chyba dlatego, że nie zyskał w tej sprawie poparcia praktycznie ze strony nikogo.
Jak widać, w PiS mocno obawiano się, że odwołanie Krupińskiego i jego ponowne powołanie na stanowisko prezesa PZU będzie kolejną wizerunkową wpadką, tak jak stało się to w przypadku prezesa TVP Jacka Kurskiego. Dlatego właśnie nie zdecydowano się na taki ruch, ale za to prezesem PZU mianowano bliskiego współpracownika Krupińskiego Pawła Surówkę.
Odejście Małgorzaty Sadurskiej z Kancelarii Prezydenta na stanowisko wiceprezesa PZU w aspekcie czysto politycznym jest na pewno takim „pstryczkiem w nos” dla prezydenta Andrzeja Dudy, o tyle bolesnym, że znowu wymierzonym mu przez prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego. Warto zwrócić uwagę na fakt, że Małgorzata Sadurska odeszła z Kancelarii Prezydenta dokładnie po tym, jak Duda, (przy okazji drugiej rocznicy wygranych przez siebie wyborów prezydenckich) zasugerował, że może próbować samodzielnie sterować państwem lub pójść własną drogą polityczną. Szybko okazało się, że prezydent być może nawet nie będzie miał z kim tą drogą iść. Sadurska nie jest pierwszą osobą, która w ostatnim czasie opuściła Dudę. Niedawno z pałacu prezydenckiego odszedł rzecznik prezydenta Marek Magierowski, który otrzymał posadę sekretarza stanu w MSZ. Magierowski ma być teraz odpowiedzialny za kontakty gospodarcze Polski z krajami Azji. Z Kancelarii Prezydenta mogą odejść jeszcze dwie inne osoby, które zaliczały się do ścisłego politycznego sztabu Andrzeja Dudy. Zostawmy jednak rozważania o przyszłości politycznej naszego prezydenta na razie na marginesie i wróćmy do sprawy PZU. Dlaczego PZU jest dzisiaj obiektem politycznych rozgrywek w PiS?
——————