Nie byłoby wędrówki ludów do Europy bez zaangażowania organizacji, które wyczuły w tym świetny interes. Można wręcz powiedzieć, że w Europie powstał nowy rynek usług związany ściśle z pojęciem szarej strefy gospodarczej.
Wędrówka ludów stała się pożywką dla pasożytniczego biznesu. Na imigracji zarabiają wszyscy, od ISIS i zorganizowanej przestępczości, przez państwa i wielkie korporacje, po szarych obywateli UE. Można wręcz powiedzieć, że w Europie powstał nowy rynek usług związany ściśle z pojęciem szarej strefy gospodarczej. Gorzej, że w pogoni za zyskiem zatarła się różnica pomiędzy osobami naprawdę potrzebującymi pomocy a ludźmi, którzy po prostu chcą podnieść status materialny. O przykrych konsekwencjach dla UE warto wspomnieć choćby ze względu na ponure prognozy. Biblijny ludzki potop dopiero przed nami.
Zanim przejdziemy do meritum, potrzebne jest pewne wyjaśnienie. Otóż w Polsce, tak jak w pozostałych krajach europejskich, toczy się ożywiona dyskusja na temat imigracji. Unijne społeczeństwa szukają odpowiedzi na te same pytania. Przyjmować czy nie, a jeśli tak to, w jakiej skali oraz jak integrować przybyszów, różniących się od nas obyczajami, tradycją i najczęściej wiarą? Po to, aby obrócić ludzką falę w pożytek dla Europy, a także, co ważne, zapobiec przykrym konsekwencjom zaburzenia naszego ładu prawnego i wspólnych wartości.
Ogrom zjawiska i jego skomplikowana natura powodują, że próbom odpowiedzi na tak postawione pytania towarzyszy żywiołowy spór zwolenników i przeciwników uchylania europejskich drzwi. Naiwne hasła pomocowe lub dla odmiany ksenofobiczne uprzedzenia niestety zamieniają się w równie płaskie stereotypy.
Czy jest to przyczyna stanu polskiej debaty, która zamieniła się w przepychankę? Z całą pewnością stosunek do przybyszów stał się politycznym paliwem napędzającym nasze wewnętrzne spory. Trudno się dziwić, że po drodze zagubiła się merytoryczna istota dyskusji, a jej poziom jest, powiedzmy oględnie, nie najwyższy. Tymczasem w Europie Zachodniej powstały analizy socjologiczne, polityczne i ekonomiczne rzetelnie opisujące genezę, przebieg oraz skutki wędrówki ludów. Co prawda już po szkodzie, ale są i wpływają na społeczne poglądy, bo odkrywają chciane i niechciane prawdy. Malują realny obraz tego, co się dzieje, burząc stereotypy, bez względu na to, która strona sporu była ich autorem.
Integralną częścią odkrywania prawdy, jaka by ona nie była, jest ponura diagnoza pasożytniczej choroby, która drąży lub raczej drażni europejską moralność. Ta prawda jest tak mroczna, a etyczne standardy tak podwójne, jak łańcuch biznesu żerującego na imigrantach lub uchodźcach. Bez względu na to, jakim przymiotnikiem obdarzamy przybyszów. Zarazem odkrywa przed nami ich naturę oraz realne pobudki, którymi się kierują. A to bardzo ważne przesłanki dla uzyskania odpowiedzi na kluczowe pytania.
Afrykańskie i azjatyckie ogniwa łańcucha
Nie byłoby wędrówki ludów do Europy bez zaangażowania organizacji, które wyczuły w tym świetny interes. To prawda, że demontaż politycznych reżimów szeregu państw bardzo ułatwił taki biznes. Podobnie jak fakt, że Zachód, a więc Europa przyczyniły się do tego demontażu w kluczowy i nader nieprzemyślany sposób. Bo jak inaczej nazwać werbalne wsparcie dla arabskiej wiosny postrzeganej z Waszyngtonu i Brukseli, jako suwerenny akt samostanowienia narodów? Tak, jakby spontaniczne bunty przeciwko afrykańskim i arabskim dyktatorom były gwarancją skoku na demokrację. Dlatego państwa uważające się za stare mocarstwa europejskie czynnie wsparły falę niezadowolenia, interweniując militarnie na przykład w Libii. Tymczasem zamiast demokracji ład polityczny i gospodarczy takich państw został zniszczony, a że chaos to próżnia, w miejsce starych reżimów pojawiło się Państwo Islamskie (ISIS).
Jednak taką samą prawdą są przesłanki ekonomiczne i społeczne upośledzonych regionów świata, których amerykańscy i europejscy politycy także nie wzięli pod uwagę. Tymczasem narody Afryki oraz Bliskiego i Środkowego Wschodu przeżywają boom demograficzny, któremu towarzyszy gospodarcza oraz surowcowa dewastacja. Wyrazem jest postępująca bieda lub nawet śmierć głodowa. A ratowanie życia to najsilniejszy bodziec popychający ludzi do zmiany miejsca zamieszkania.
W efekcie wojen, ruiny gospodarczej i powstania kalifatu ISIS, w kierunku lepszego świata ruszyło kilka milionów ludzi. Tylko w Turcji przebywa obecnie 4 mln Syryjczyków, 300 tys. Irakijczyków oraz 100 tys. przedstawicieli narodów Azji, aby wymienić jedynie Afgańczyków, Pakistańczyków czy mieszkańców Bangladeszu i Birmy. Punktem docelowym dla wszystkich jest Europa. Usiłują się przedostać tzw. szlakiem bałkańskim, via Grecja, b. Jugosławia, Austria do Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii.
Jednak oprócz lądowej drogi istnieje także tzw. szlak śródziemnomorski o równie wielkiej przepustowości. Zmierzają nim narody Afryki Środkowej i Północnej. Rolę przejściowych hubów pełnią Nigeria, Algieria i Maroko, ale głównym centrum przerzutu jest Libia. Albo raczej to, co z niej pozostało, bo w kraju trwa wojna domowa beduińskich klanów o kontrolę nad złożami ropy naftowej.
W efekcie Libią nie rządzi nikt, za to wszystkie strony konfliktu zarabiają bajeczne kwoty na ludzkiej kontrabandzie, kierowanej przez Włochy, Austrię, oczywiście do Niemiec. Jeśli w 2015 r. szlakiem bałkańskim przedostało się do Europy ok. 700 tys. imigrantów, to włoskie służby graniczne zarejestrowały przybycie ok. 850 tys. osób, rok później zaś do Italii dobiło kolejne 180 tys.
Jak wielkie są zyski przemytników? Szacunki zawdzięczamy sztabowi wspólnej operacji morskiej UE, której celem jest zablokowanie ludzkiej kontrabandy. Zostały opublikowane przez francuski dziennik „Le Figaro”. I tak średnia cena podróży zależy od lądowego lub morskiego środka lokomocji. Najczęściej wynosi od 2 tys. do 3,5 tys. euro za jedną osobę. Gumowa łódź nadmuchiwana powietrzem i wyposażona w chiński silniczek to dla przemytników koszt 8 tys. dolarów. Upychają na niej 100 osób, co przekłada się na zysk rzędu 67 tys. euro. W przypadku kupna nieco większej łodzi rybackiej (50 tys. dolarów) zysk podnosi się do 380 tys. euro za jeden rejs. Do tego trzeba dodać po 200 dolarów za każdą kamizelkę ratunkową i 50 dolarów za butelkę pitnej wody. Nic dziwnego, że udział przemytu ludzi w libijskim PKB jest szacowany na 30–35 proc.
Centrum logistycznym libijskiej kontrabandy jest miasto Sabratha położone 60 km od stolicy kraju Trypolisu. Rząd Jedności Narodowej uznawany przez ONZ nie kontroluje tej części kraju, dlatego w Sabratha panoszy się lokalne ugrupowanie zbrojne finansowane przez kontrabandzistów. Jak informuje niemiecki portal Politiken, w sierpniu 2016 r. przemytnicy zorganizowali operację na skalę przemysłową. Jednej nocy port opuściło 57 łodzi z 7 tys. osób na pokładzie. Nie ulega wątpliwości, że przeprowadzić podobną akcję mogła tylko organizacja posiadająca spore możliwości logistyczne i finansowe wraz ze zdolnością koordynacji.
Z chwilą uruchomienia morskiej blokady Libii, przemytnicy także zmienili profil działania, oszczędzając przy tym środki obrotowe. Nie kupują mocnych łodzi zdolnych dotrzeć do włoskiej wyspy Lampedusa. Okrętują imigrantów na byle jakie tratwy, licząc, że zostaną przejęte przez europejskie okręty wojenne, które uratują nieszczęśliwców, dostawiając ich na włoski brzeg. Tym samym kryminalny biznesplan zakłada, że zyski zabierają przemytnicy, rolę zaś transportu biorą na siebie marynarki wojenne UE. Tak samo postępują przestępcy z Maroka, którzy dostawiają żywy towar na wybrzeże Hiszpanii. Egipt może zaś mówić o stoczniowym boomie, tak bardzo wzrosła ilość zamówień na wszelki, drobny sprzęt pływający. Z tym że wobec zamknięcia szlaku bałkańskiego, o czym za chwilę, oraz formalnej blokady morskiej Libii, cena podróży z Egiptu wzrosła do 4–5 tys. euro od osoby.
Śledztwo w tej sprawie przeprowadziła pozarządowa organizacja – Globalna Inicjatywa Przeciwko Zorganizowanej Przestępczości. Wyników nie nazywa inaczej niż powstaniem w Egipcie skrytego, choć dobrze zorganizowanego biznesu opartego na korupcji miejscowych władz. Cytując: „nie ma wątpliwości, że tak zyskowny interes ma korzenie w egipskim rządzie”.
Takie zastrzeżenia wyrażają również władze unijne, które mówią wprost o egipskich machinacjach przemytniczych. Większe statki oczekują na nielegalnych imigrantów w egipskich wodach terytorialnych. Po dopłynięciu w pobliże włoskiego wybrzeża, imigranci przesiadają się do mniejszych łodzi holowanych podczas rejsu. Takie postępowanie maskuje kraj pochodzenia statku – bazy i organizatorów procederu.
Jednak bez względu na sposób dostawy żywego towaru, przemytnicy Morza Śródziemnego nie byliby tak skuteczni, gdyby nie ogromna korupcja panująca krajach w arabskich. I nie tylko, przestępcze macki sięgają bowiem służb granicznych i administracji południowych państw UE. Świadczy o tym Grecja, która pod pozorem braku środków toleruje przerzut imigrantów oraz uchodźców do Turcji. Ponadto każdy człowiek posiadający odpowiednią ilość gotówki może liczyć na miejsce w samolocie udającym się do dowolnego kraju strefy Schengen. Oczywiście dotyczy to zamożniejszych imigrantów, bowiem cena rejsu to koszt 10 tys. euro od osoby.
W tym momencie przechodzimy do problemu tzw. państw frontowych imigracji, a raczej państw, które osiągają spore zyski z wędrówki ludów. Pierwsze miejsce w tak lukratywnym rankingu zajmuje oczywiście Turcja. Zgodnie z oficjalnymi danymi tamtejszych władz, Ankara udzieliła gościny ok. 4,5 miliona uchodźców. Wyceniła koszty ich pobytu na 7,5–10 mld euro, wyciągając rękę do Brukseli. Mówiąc wprost, szantażuje UE szerokim otwarciem szlaku bałkańskiego dla wszystkich chętnych.
W marcu 2016 r. Bruksela i Ankara zawarły porozumienie, na mocy którego Turcja zobowiązała się do zatrzymania fali imigracyjnej na swoim terytorium. W zamian uzyskała 6 mld euro do 2018 r., które mają zostać przeznaczone na sfinansowanie obozów przesiedleńców. Ponadto Bruksela zobowiązała się otworzyć ponownie negocjacje członkowskie Turcji do UE, a także nieoficjalnie – uchylić drzwi bezwizowego ruchu dla obywateli tureckich w strefie schengeńskiej. Jak na korzyści ekonomiczne dla Ankary to sporo.
Jednak oficjalne porozumienia to jedno, a praktyka to co innego. Jak twierdzą niemieccy eksperci, tureckie obozy dla przesiedleńców są fikcją, gdyż 85 proc. wszystkich uchodźców lub imigrantów ekonomicznych przebywa w tym kraju wszędzie, tylko nie w miejscach do tego przeznaczonych. I tak UE odpłaca się Ankarze za fikcyjne usługi. Spora część przybyszów zasila tureckie firmy produkujące odzież i konfekcję, co jeszcze bardziej obniża ceny tego asortymentu eksportowego. Inni mieszkają w Turcji, ale codziennie pracują w Syrii, zasilając kasę wspieranych przez Ankarę organizacji powstańczych. Wreszcie nieskrępowana swoboda poruszania po tureckim terytorium to podarunek dla wszelkiej maści bojówkarzy, którzy ukrywają się w milionowych masach przybyszów. Pod przykryciem statusu uchodźców wojennych leczą się z odniesionych ran lub po prostu odpoczywają po trudach mordowania w Syrii lub Iraku. Według szacunków francuskiego portalu Atlantico takich indywiduów jest w Turcji ok. 50 tys., a wśród nich jest sporo „żołnierzy” ISIS.
Nic w tym dziwnego, bo Państwo Islamskie jest bardzo zaangażowane w przemytniczy interes, czerpiąc zeń kolosalne zyski. Z tym że zarobione pieniądze inwestuje w Europie, m.in. grając na giełdzie i wkładając kapitał w szybki biznes za pośrednictwem podstawionych figurantów.
Jak twierdzi Politiken, ISIS jest bardzo elastyczne biznesowo. Przyczyna tkwi w fakcie ogromnej kryminalizacji struktur kalifatu. Skoro większość bojówkarzy i funkcyjnych Państwa Islamskiego wywodzi się ze środowisk przestępczych, to nie jest niespodzianką tworzenie kanałów handlu bronią, ludźmi bądź narkotykami, które w miarę postępów imigracji trafiają do Europy.
W uchodźczym potoku jest więcej osobliwości, do których należy niewątpliwie przekrój społeczny. Przeważająca część ludzkiej masy z braku pieniędzy jest zatrzymywana w państwach frontowych. Tylko mniejszości udaje się sforsować europejski limes. Do wymarzonych krajów o wysokim socjalu trafiają jednak osoby, które stać na opłacenie przestępczego łańcucha biznesowego. Oczywiście nie stanowią większości przybyszów, ale badania wskazują, że w Niemczech, Szwecji czy w Wielkiej Brytanii znalazło się sporo osób, które w swoich krajach należały do klasy średniej. Reprezentują wysoki, uniwersytecki poziom wykształcenia, w ojczyźnie uprawiały wolne zawody lub zajmowały się biznesem. Ponadto z zachodnioeuropejskich badań wynika, że 66 proc. przybyłych to młodzi mężczyźni, którzy nie założyli rodzin. A jeśli jesteśmy w Europie, to pora na unijną część zyskownego łańcucha.
Ogniwa unijne
Jak się okazuje, korupcyjne schematy przemytnicze zarzuciły sieci na terytorium Unii Europejskiej. Arabskie lub afrykańskie szajki weszły w kryminalne porozumienie z włoską, francuską i albańską mafią, wspólnie przejmując kontrolę nad poszczególnymi odcinkami wybrzeża lub kanałami przerzutowymi. Co gorsza, wspólnie zarządzają żywym towarem. Nie porzucają ofiar po ich przybyciu do Europy, ale dzięki unijnym wolnościom przemieszczania osób i usług organizują rynek żywego towaru o skali kontynentalnej.
Najczęściej ofiary są sprzedawane do prac w sektorze rolno-spożywczym. Objawy tej choroby zlokalizowano na południu Włoch i Francji, a także w Niemczech i Holandii. Ponadto gangi oferują usługi etnicznych prostytutek i rozprowadzają narkotyki. Zarządzają także obozami przejściowymi, zbierając haracz od ich mieszkańców. To za ich sprawą powstały tzw. dżungle, czyli nielegalne skupiska imigrantów, oczekujących na zorganizowany przerzut do docelowego państwa pobytu.
Jednak najbardziej wstrząsającym procederem jest handel dziećmi. Jak ujawniły europejskie służby socjalne, w fali imigracyjnej lat 2015–2016 do UE dotarło 90 tys. nieletnich pozbawionych opieki dorosłych. Jednak zgodnie z danymi Europolu (policji unijnej) 10 tys. nieletnich zniknęło z pola widzenia. Mówiąc prościej, zaginęło 10 tys. dzieci i nikt nie wie, co się z nimi dzieje lub stało. Na myśl przychodzą najbardziej ponure scenariusze, nie wyłączając przypadków psychiatrycznych lub handlu organami. To jeszcze nie wszystko, bo spośród 900 tys. przybyszów, którzy zostali wpuszczeni do Niemiec, los 130 tys. pozostaje także niewiadomy. Jaka jest przyczyna takiego stanu rzeczy?
Najogólniej mówiąc, ogromna nieufność żywiona do państwa oraz jego instytucji. To działa głęboko zakorzeniona tradycja głosząca, że każdy urzędnik jest skorumpowany i czyha tylko na pieniądze ciułane przez biednego cudzoziemca. Tak było w ich ojczyznach, a w UE powielają stereotyp tym chętniej, że ich świat się zawalił, wybijając spod nóg twardy grunt. Stają się tym samym łatwym łupem europejskich kryminalistów oferujących rzekome usługi pośrednictwa w kontaktach ze służbami socjalnymi UE.
Na korzyść nowej przestępczości działają także głębokie nawyki wspólnot etnicznych podtrzymywane silnymi więziami klanowymi, a więc archaiczną strukturą społeczną. W tyle nie pozostają zwykli obywatele Unii, którzy korzystając z wędrówki ludów oferują państwu swoje płatne, choć niekoniecznie uczciwe usługi. Na przykład w postaci zakładania fikcyjnych hosteli lub pensjonatów, za co otrzymują spore dotacje finansowe (2 tys. euro na osobę miesięcznie).
Pobyt cudzoziemców staje się także przedmiotem obrotu finansowego pomiędzy jednostkami terytorialnymi samorządów. I tak bogata gmina pod Sztokholmem pragnęła się wybawić od kłopotliwego goszczenia mieszkańców Afryki. Sprzedała więc 1,5 tys. przybyszów nieco uboższej gminie, która zarobiła spore pieniądze, organizując ich pobyt u siebie.
A jeśli chodzi o samych przybyszów, z braku innych możliwości, także organizują przestępcze stowarzyszenia według klucza etnicznego. Na przykład Nigeryjczycy wzięli pod kontrolę innych afrykańskich braci i świetnie dają sobie radę, opanowawszy zyskowny rynek żebractwa.
Jednak największym demotywatorem jest unijny system pomocy socjalnej. Z pewnością niezamierzoną, ale faktyczną deprawację nowych Europejczyków oddaje rzeczywistość holenderska. Także tam imigranci są rozdzielani centralnie pomiędzy jednostkami samorządowymi, które otrzymują na ten cel dotacje państwowe. Odpowiedniki polskich gmin organizują natomiast kursy przystosowawcze, dbając także o rozrywki. Finansują szkolenia na prawo jazdy w cenie 3 tys. euro za osobę. Jednak to, co wzburza Holendrów najbardziej, to szybki przydział mieszkań komunalnych, na które sami czekają w długiej kolejce. Ponadto wszelkie kwestie podatkowe bierze na siebie państwo, co rodzi zarzuty o faworyzowaniu niechcianych cudzoziemców.
Jak wyraziła się jedna z mieszkanek, imigranci aspirują do europejskiego poziomu życia bez wniesienia adekwatnego wkładu własnej, długoletniej pracy. W tym kontekście za szczególnie niebezpieczną uznają szczodrość pomocy socjalnej zwalniającej imigrantów z jakiejkolwiek odpowiedzialności za własny los. Jak uwierzyć w rychłą asymilację, skoro przybysze żyjący z sutych zasiłków nie mają żadnej motywacji do pracy lub zakładania własnego biznesu. Tym bardziej że nawet wtedy ich dochody są lokowane w szarej strefie. Umożliwia to specyficzny mechanizm finansowy stosowany w większości krajów muzułmańskich. Opiera się na bezgotówkowym, międzynarodowym obrocie pieniędzmi realizowanym przez pośredników. Całość jest wprawdzie zakazana w UE, ponieważ służy obejściu systemów podatkowych. Jednak w praktyce działa we Francji, Włoszech i Holandii, gdzie parabanki są zamaskowane jako punkty sprzedaży kebabów lub sklepy z telefonami komórkowymi.
To średnie piętra europejskiego biznesu na imigrantach i uchodźcach. Najwyższe zajmują duże firmy i koncerny. Krociowe zyski odnotowuje IKEA, która jako ponadnarodowa korporacja była w stanie zaspokoić ogromne potrzeby budowy i wyposażenia przejściowych miejsc zamieszkania, czyli obozów. Podobnie dzieje się w branży usług ochroniarskich. Według danych holenderskich europejski rynek ochrony w latach 2015–2016 zwiększył obroty z 15 mld do nieomal 17 mld euro. Brytyjska firma Serco wygrała przetarg organizacji obozu wart 70 mln funtów. W 2015 r. obroty szwedzkiego koncernu Securitas AB wzrosły o 8,9 proc., a liczba zatrudnionych o 4,9 proc. Przyczyną był wzrost popytu na personel obozów dla uchodźców, Szwedzi wygrali także przetarg na usługi ochronne na niemieckich lotniskach. Wygrane są także korporacje lotnicze, które zwiększają portfel zamówień na śmigłowce i samoloty patrolowe napędzany rosnącymi potrzebami służb granicznych. Identyczna sytuacja panuje na rynku urządzeń elektronicznego dozoru linii brzegowych i wód terytorialnych. Krocie na przekazach pocztowych zbija Western Union. Z każdych 100 euro przekazanych z Niemiec do Turcji pobiera
15 euro opłaty.
Lawinowo rosną także wydatki państwowe na utrzymanie uchodźców. Szwecja wydaje na ten cel dwa razy więcej, niż wynosi jej budżet obronny. Szacunki wskazują, że w najbliższym pięcioleciu niemiecki budżet przeznaczy na taki sam cel kwotę 100 mld euro. Pieniądze zasilą sektor usług, rynek budowlany, system socjalny oraz organizacje pomocowe. Komisja Europejska przekazała rolnikom 30 mld euro na zakup nadwyżek żywności, które mają zostać wysłane do skupisk potencjalnych imigrantów w Afryce i Azji. A co dopiero koszty planowanych relokacji wewnątrz UE oraz readmisji, czyli wysłania nieproszonych gości do miejsc, skąd wyruszyli. Tylko Sztokholm przymierza się do wyproszenia 80 tys. osób niespełniających kryteriów uchodźców. Koszt readmisji jednej osoby ma zamknąć się szacunkową kwotą 2 tys. euro. Berlin nęci gości wyprawką w wysokości 1,5 tys. euro, byle tylko zechcieli powrócić choćby do Turcji. A ile pochłania system weryfikacji danych oraz kontroli przemieszczania 1,5 mln osób, które przedostały się dotychczas do Europy?
Wniosków i to bynajmniej niekoniecznie optymistycznych jest kilka. Po pierwsze, Europa nie przymierzyła sił do zamiarów gościnności, a chęć dobroczynności przerosła wspólne i narodowe możliwości. Nawet takiej potęgi ekonomicznej, jaką są Niemcy. Po drugie, wędrówka ludów spowodowała taką masę podziałów, że UE wygląda jak samochodowa szyba po uderzeniu kamieniem. Pękła na tysiąc i jeden kawałków. Przy tym oś sporów dawno wyszła poza sakramentalne pytanie – przyjmować czy nie? Wzrastają napięcia pomiędzy centralnymi władzami i samorządami. Pomiędzy lokalnymi społecznościami i przybyszami. Wreszcie pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami imigracji w skali całej UE. Wzrasta także temperatura europejskiej dyskusji, zasilana wzajemnymi fobiami, uprzedzeniami i nietolerancją. Rosną przestępczość i szara strefa. Oliwy do ognia dolewa kompletna ignorancja i bierność, a raczej niezdolność władz unijnych do wypracowania zdroworozsądkowego kompromisu. Brak wykonalnej strategii reagowania na zagrożenia migracyjne. Nie ma systemu oddzielenia rzeczywistych uchodźców oraz innych osób wymagających pomocy od poszukiwaczy lepszego życia.
Tymczasem Europa znalazła się w decyzyjnym stuporze. Tak wielkim, że uniemożliwia rozpoczęcie działań obronnych na dalekich przyczółkach Afryki i Azji. Zresztą z kim rozmawiać lub negocjować? Irak, Syria i Libia po prostu zniknęły z mapy świata. Komu powierzyć 200 mln euro przeznaczonych przez KE na wzmocnienie libijskiej straży granicznej i marynarki wojennej, skoro tamtejszy rząd nie kontroluje ani armii, ani wybrzeża? Z drugiej strony nasz kontynent, jak mało kto, sam przyczynił się do obecnej sytuacji. Od lat kierując się protekcjonizmem gospodarczym, blokował import towarów z Afryki i Azji, czym przyczynił się do upadku ekonomicznego i biedy, owocującej dziś milionami imigrantów. A co powiedzieć o zyskownym eksporcie europejskiej broni zasilającej lokalne wojny? Tymczasem prognozy wskazują, że dopiero stajemy w obliczu prawdziwego zagrożenia. Dane demograficzne oraz informacje o dewastacji stref sąsiadujących z UE są bezwzględne. Około 2050 r. na przysłowiowych walizkach będzie siedziało pół miliarda naszych bliższych i dalszych sąsiadów. I wszyscy lub nieomal wszyscy będą studiowali mapy Europy.