14.7 C
Warszawa
piątek, 26 kwietnia 2024

Liga bankrutów

Co drugi klub polskiej ekstraklasy jest „na minusie”.

Kilkanaście lat temu Zbigniew Drzymała, już jako były właściciel Groclinu Grodzisk Dyskoboli (wicemistrz Polski 2003 i 2005 r.) wypowiedział znane w środowisku piłkarskim słowa: „jeżeli ktoś chce zrobić interes w futbolu, to musiałbym się zaśmiać”. Od tamtego czasu zmieniło się wiele – kluby ekstraklasy dysponują nowoczesnymi stadionami, organizują swoim zawodnikom zagraniczne zgrupowania, zatrzymują się w luksusowych hotelach, sami piłkarze podjeżdżają na treningi drogimi samochodami, a przed meczem układają fryzury, no bo w końcu skróty meczów ekstraklasy może obejrzeć nawet wymagający kibic w Japonii i Korei Południowej (to nie żart)! Słowem – polska liga zaczęła przypominać te zachodnie.

Mimo tak napompowanego balonika, słowa Drzymały wciąż pozostają aktualne. Transmisje meczów na najwyższym poziomie, pełne stadiony i wszechobecny pijar nie zmienią faktu, iż działalność większości klubów wciąż jest deficytowa. I nie mówimy tutaj o sprawach groszowych. Rekordzista z zeszłego sezonu mógł „pochwalić się” stratą netto wynoszącą blisko… 20 mln zł! Polskich klubów wciąż nie stać na utrzymanie w swojej kadrze najlepszych piłkarzy. Wysłannicy zachodnich drużyn traktują polski rynek transferowy jak tani supermarket, na którym hurtowo można zakupić kilku perspektywicznych zawodników. Nawet wypełniony po brzegi stadion Legii Warszawa przy Łazienkowskiej nie zmieni tego, że nie ma w Polsce klubu, który przebiłby ofertę za zawodnika nadesłaną z poważnej zagranicznej ligi. Ba, nawet niektóry zespoły z ukraińskiej, tureckiej czy rumuńskiej ekstraklasy mogą bez problemu przelicytować Lecha, Lechię, czy Zagłębie. „Nam się wydaje, że jesteśmy pępkiem świata, że możemy wszystkich zatrzymać, że jesteśmy potentatem finansowym” – wypalił przeszło dwa lata temu Michał Probierz, wówczas trener Jagiellonii Białystok. Szkoleniowiec dodał także, że „polska liga jest śmieszna” oraz że „jesteśmy finansowo beznadziejni”. Okazuje się, że zarówno przestrogi Drzymały, jak i kontrowersyjne wypowiedzi Probierza w sposób pełny opisują ligową rzeczywistość.

Legia ciągnie wózek, Lechia z rekordową stratą

Według szacunków firmy doradczej PwC (raport „Ekstraklasa Piłkarskiego Biznesu 2017”) w minionym sezonie piłkarskim (2016/17) szesnaście klubów Lotto Ekstraklasy wypracowało łączny przychód przekraczający 700 mln zł. To oznacza aż 40 proc. wzrost w porównaniu z wynikiem sprzed dwóch lat. Wówczas na konta „ekstraklasowiczów” wpłynęło ok. 510 mln zł. Nie oznacza to bynajmniej, że na tak pokaźny skok w przychodach zapracował każdy z szesnastu ligowych klubów z osobna. Wręcz przeciwnie, wzrost był zasługą głównie jednej drużyny – Legii Warszawa. W minionym sezonie do kasy „Wojskowych” wpadło ok. 280 mln zł, co oznacza, że na pięć złotówek wygenerowanych przez wszystkie kluby, dwie złotówki zostały „wypracowane” przy ulicy Łazienkowskiej w Warszawie. Klubowi udało się przy tym wypracować najwyższy w historii klubów ekstraklasy zysk netto wynoszący (wg PwC) ok. 74 mln zł.

Tak znaczący budżet Legia zawdzięcza występom w europejskich pucharach, za które rozrzutna UEFA przelała na konto Mistrza Polski blisko 120 mln zł. Widać zatem jak na dłoni, że gdyby nie awans Legionistów do Ligi Mistrzów, to łączny wzrost przychodów ekstraklasowych drużyn zatrzymałby się na kwocie 70 mln zł (zamiast 190 mln).

Nie zrozumiemy jednak sytuacji finansowej klubowych spółek, jeżeli od wspomnianych przychodów nie odejmiemy wszystkich kosztów, ponoszonych przez kluby oraz podatków wpłacanych przez nie do budżetu państwa. I tutaj kończą się kwoty z „wieloma zerami”, a zaczyna typowa, klubowa polska bieda, tak barwnie opisana przez Drzymałę i Probierza. Oto bowiem okazuje się, że w zeszłym sezonie spośród szesnastu klubów ekstraklasy aż dziewięć (wg szacunków PwC) zakończyło rozgrywki stratą netto! Rekordzistą pod tym względem jest Lechia Gdańsk, która co prawda „uciułała” ponad 43 mln zł przychodu, ale co z tego skoro sezon zakończyła „pod kreską” z prognozowaną stratą… 20 mln zł! To, dlatego że budżet Lechii, podobnie jak większości ekstraklasowych klubów, jest zżerany przez olbrzymie koszty operacyjne, które w wypadku gdańskiej drużyny z sezonu na sezon rosną w niepokojącym tempie. W badanym okresie wyniosły one aż 58,6 mln zł, co oznacza ok. 11 proc. wzrost w porównaniu z wynikiem sprzed dwóch lat! Niemal połowa z tej sumy to koszty wynagrodzeń piłkarzy. Przyznać zresztą trzeba, że Lechia jest pod tym względem bardzo rozrzutna i na ekstraklasowym podwórku tylko Legia Warszawa bardziej rozpieszcza swoich zawodników.

Nieadekwatne koszty wynagrodzeń do możliwości finansowych klubu to zresztą problem większości klubów ekstraklasy. Wystarczy wszak przypomnieć, że w minionym sezonie z pensjami, oprócz Lechii Gdańsk, zalegały również Ruch Chorzów (klub ten został za to ukarany ujemnymi punktami i ostatecznie pożegnał się z ekstraklasą) oraz Wisła Kraków.

Pod Wawelem nie jest lepiej

Oczywiście nie będziemy tutaj opisywać sytuacji finansowej wszystkich klubów, które poprzedni sezon zakończyły „na minusie”. Jednak nie sposób nie zatrzymać się na moment przy Wiśle Kraków – jednym z najbardziej utytułowanych polskich klubów (13-krotny Mistrz Polski). Przeciętne przychody „Białej Gwiazdy” na poziomie ok. 30 mln zł, po odjęciu kosztów i podatków dają stratę na poziomie ponad 3,5 mln zł. Oznacza to, że Wisła w minionym sezonie zanotowała trzeci najgorszy wynik finansowy spośród wszystkich klubów ekstraklasy (gorzej wypadła wspomniana Lechia Gdańsk oraz Wisła Płock). Co ważne – w przypadku klubu ze stolicy Małopolski niepokoić może nie tylko sama strata, ale również niebezpiecznie wysoka wartość tzw. wskaźnika zadłużenia, mierzona udziałem kapitału obcego w kapitale całkowitym. W wypadku klubu z Reymonta wskaźnik ten wynosi 8, średnia zaś pozostałych klubów to… 1,64 (im niższy wskaźnik, tym lepiej). W praktyce oznacza to mniej więcej tyle, że Wisła jest zadłużona po uszy i bez obcego kapitału miałaby problem z przetrwaniem kilku dni.

Pocieszeniem dla kibiców Wisły niech będzie fakt, że w zalecanym przez analityków poziomie wskaźnika zadłużenia (0,35-0,50) mieszczą się tylko… dwa kluby – Cracovia Kraków i KGHM Zagłębie Lubin. Skąd tak gigantyczny udział kapitału obcego w całkowitym w wypadku „Białej Gwiazdy”? To oczywiście efekt kredytowej pompy tłoczącej przez kilkanaście lat dziesiątki milionów złotych od byłego właściciela tego klubu milionera Bogusława Cupiała (właściciel Tele-Foniki Kable). Podobnych przykładów w ekstraklasie, chociaż nie tak spektakularnych, jak Wisła Kraków, znajdziemy oczywiście więcej.

Pozostając w stolicy Małopolski, wypada wspomnieć o drugim ekstraklasowym zespole spod Wawelu – Cracovii Kraków, która może nie ma tak wypchanej trofeami gabloty, jak Wisła, niemniej pod względem stabilności finansowej góruje nad rywalem „zza miedzy”. Otóż wystarczy nadmienić, że należąca do właściciela firmy Comarch Janusz Filipiaka Cracovia odnotowała najniższy wskaźnik zadłużenia spośród wszystkich pozostałych „ekstraklasowiczów”, a przy tym zanotowała zysk netto na poziomie blisko 1,6 mln zł. Można? Można.

Co dalej?

W niedalekiej przyszłości (najprawdopodobniej od sezonu 2019/20) finansowa sytuacja klubów z dolnej części tabeli sportowej i przychodowej (jedna z drugą mniej więcej się pokrywa) może ulec pogorszeniu. Stanie się tak wówczas, gdy spółka Ekstraklasa S.A., zarządzająca krajowymi rozgrywkami i trzymająca łapę na kasie ze sprzedaży praw mediowych i praw do transmisji, zmieni sposób wypłacania klubom pieniędzy. Obecnie obowiązujący system można nazwać bardzo solidarnym. Polega on bowiem na tym, że aż 55 proc. z przewidzianej na „wypłaty” dla klubów puli (ok. 145 mln zł w sezonie 2016/17), jest dzielona po równo dla każdego zespołu. Reszta zostaje rozdysponowana na podstawie wyników z minionego sezonu oraz tzw. rankingu historycznego, w myśl prostej zasady – kto był wyżej w tabeli, ten dostanie większy kawałek tortu.

Szkopuł w tym, że od sezonu 2019/20 będzie obowiązywał nowy kontrakt na sprzedaż praw mediowych (obecny, podpisany z profesjonalnym pośrednikiem MP & Silva, obowiązuje do końca sezonu 2018/19). Wiele wskazuje na to, że Ekstraklasa S.A. wykorzysta „nowe rozdanie” do zmiany zasad wypłacania klubom pieniędzy, na takie, które w większym stopniu będą premiować wyniki sportowe, w mniejszym zaś sam fakt występowania w najwyższej klasie rozgrywkowej. To w naturalny sposób uderzyłoby po kieszeni kluby, który już teraz ledwo wiążą koniec z końcem. Oczywiście takiej zmiany nie należy rozpatrywać w kategoriach spisku ligowych potentatów przeciwko średniakom z dolnej części tabeli. To raczej próba wprowadzenia mechanizmów, które od dawna funkcjonują w większości zachodnich lig.

Pomysły Ekstraklasy

Spółka Ekstraklasa S.A., w ramach swoich ograniczonych kompetencji, stara się wpływać na sytuację finansową najbiedniejszych klubów ekstraklasy. Za taką próbę można uznać wprowadzony kilka lat temu system ESA37, polegający na podziale na pół punktów w ligowej tabeli po 30 kolejkach oraz na utworzeniu dwóch podgrup: mistrzowskiej i spadkowej (każda po 8 drużyn). „Spłaszczenie” tabeli (poprzez podział punktów) oraz nadanie walce o mistrzostwo, oraz utrzymanie większego dramatyzmu (poprzez utworzenie dwóch grup z jednej ligowej tabeli) miało w zamyśle zwiększyć atrakcyjność ligi, podnieść wartość marketingową i mediową poszczególnych klubów. A zatem pośrednio poprawić ich sytuację finansową. Zdaniem wielu ekspertów system ESA37 nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Wręcz przeciwnie – wielu klubom zaszkodził poprzez swój dziwaczny terminarz, który w połączeniu z meczami pucharowymi oraz (w wypadku niektórych zespołów) walką o europejskie puchary, sprawił, że trenerzy wielu klubów nie byli w stanie zrealizować podstawowych cykli treningowych. W obecnie trwającym sezonie ligowa spółka postanowiła odejść od podziału punktów. Nadal jednak na siedem kolejek przed zakończeniem rozgrywek tabela zostanie podzielona na dwie ośmiozespołowe podgrupy.

Niektóre inicjatywy Ekstraklasy S.A. trzeba jednak pochwalić. Równo rok temu ligowa spółka wynegocjowała z bankiem Raiffeisen Polbank atrakcyjne warunki tzw. faktoringu odwrotnego, z którego chętnie korzystają niektórzy „ekstraklasowicze”. W największym uproszczeniu: w usłudze tej to bank bierze na siebie uregulowanie pilnych zobowiązań klubu, stając się jednocześnie nowym, „bardziej cierpliwym”, wierzycielem klubowej spółki.

To z pozoru proste rozwiązanie w nieoceniony sposób poprawia płynność finansową niektórych klubów. O tym, że „jest co poprawiać” świadczą następujące dane (PwC): w minionym sezonie aż dziesięć klubów zanotowało tzw. wskaźnik płynności bieżącej poniżej normy! Wskaźnik ten informuje, jaka jest zdolność klubu do spłaty bieżących zobowiązań. Przyjęło się uważać, że każdy wynik powyżej 1 należy uznać za pozytywny. Przykład pierwszy z brzegu – Śląsk Wrocław, wartość wskaźnika… 0,23. Co to oznacza? Ni mniej, ni więcej, że klub ten balansował na granicy wypłacalności.

Najnowsze