0.1 C
Warszawa
piątek, 27 grudnia 2024

Unijny wolny handel dla ubogich krewnych

Kraje tzw. „starej Unii” otworzyły przed Polską i innymi państwami regionu swoje granice, bo nie widzą w nich zagrożenia dla swojej dominacji. Jednocześnie Bruksela prowadzi wręcz otwartą wojnę handlową z Chinami.

Od czasu przejęcia sterów nad Stanami Zjednoczonymi przez Donalda Trumpa, coraz więcej mówi się o globalnym starciu z Chinami. Komunistyczne władze w Pekinie zgromadziły już astronomiczne rezerwy amerykańskiej waluty o wartości przeszło trzech bilionów dolarów w oczekiwaniu na wielką wojnę handlową, która na wielu płaszczyznach faktycznie już się rozgrywa. O tym, że konflikt z Chinami stanowi obecnie absolutny priorytet (i zmartwienie) dla amerykańskiej polityki zagranicznej, świadczyła najlepiej rozmowa, jaką przy przypadkowo włączonym mikrofonie odbyli w lipcu ubiegłego roku Donald Trump, Angela Merkel i Donald Tusk. Niemiecka kanclerz w odpowiedzi na złośliwą uwagę amerykańskiego prezydenta oddaliła się nieco, dopytując „Gdzie są moi chińscy przyjaciele?”. W reakcji na to Trump stanowczo uświadomił Niemkę, że jej marzenia o sojuszu z Państwem Środka są mrzonką: „Chiny są nieobecne (…) Nie ma Chin na tym świecie” – mówił.

W okresie rządów Donalda Trumpa współpraca transatlantycka układa się wyjątkowo kiepsko. Zamiast wspólnego sojuszu Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych przeciwko rosnącej potędze chińskiego smoka, od dłuższego czasu mamy do czynienia z wzajemną przepychanką. Doszło nawet do tego, że zrozpaczony takim obrotem spraw przewodniczący Komisji Europejskiej Jean-Claude Juncker ogłosił niedawno projekt „wielkiej Unii”, która miałaby objąć nawet Bałkany, wprowadzić euro w bezwzględnie każdym europejskim państwie i stworzyć tym samym autonomiczny względem Waszyngtonu projekt polityczno-gospodarczy.

Cicha wojna

Choć w czasie spotkania z Trumpem Angela Merkel straszyła go sojuszem z Chinami, tak naprawdę od dłuższego czasu Berlin i Paryż przy pomocy Brukseli prowadzą intensywną wojnę z Pekinem. Media poświęcają tym zmaganiom stosunkowo niewiele uwagi, gdyż uchodząca zazwyczaj za sprzyjającą wolnemu handlowi Unia Europejska przyjmuje w niej wyjątkowo protekcjonistyczne oblicze. Zachodnia Europa coraz bardziej obawia się bycia zdominowaną przez Państwo Środka, o czym świadczą wypowiedzi jej przywódców. W czasie niedawnej wizyty w Chinach Emmanuel Macron stwierdził nawet, że projekt Nowego Jedwabnego Szlaku nie może być tak jednostronny, czym potwierdził niejako fakt, że to chińska strona ma absolutną inicjatywę w zakresie jednej z największych geopolitycznych rozgrywek naszych czasów.

Choć Chiny stanowią obecnie czwarty najważniejszy rynek eksportowy dla niemieckich firm, coraz bogatsi Chińczycy przejmują jednocześnie niemieckie przedsiębiorstwa i technologie. Już dwa lata temu niemiecki rząd wprowadził przepisy ściśle ograniczające możliwość przejmowania rodzimych firm przez zagraniczne podmioty w kluczowych dziedzinach, m.in. energetyce, wodociągach, telekomunikacji czy też nowoczesnych technologii. Obawiając się jednak, że chińskie firmy mogą działać także pod przykrywką podmiotów zarejestrowanych w innych krajach, Berlin coraz mocniej naciska na to, aby odpowiednie przepisy zostały wprowadzone na poziomie całej wspólnoty europejskiej.

Kolejną odsłonę wielkiej batalii gospodarczej z Państwem Środka stanowią niedawne zabiegi Komisji Europejskiej mające na celu obejście przepisów Światowej Organizacji Handlu (WHO). Od grudnia 2016 roku Chiny przestały być klasyfikowane jako gospodarka nierynkowa i zyskały uprawnienia handlowe, jakie przysługują większości krajów rozwiniętych. Obawiając się jednak stosowanego przez Pekin dumpingu, władze z Brukseli konsekwentnie odmawiały uznania Chin za „gospodarkę rynkową”. Jak informuje portal obserwatorfinansowy.pl, Unia zmieniła ostatecznie metodologię ustalania dumpingu, co daje jej spory margines swobody w zakresie ograniczania importu z Dalekiego Wschodu. Niemcy i Francja boją się m.in. o swój przemysł hutniczy, dlatego w sierpniu 2017 roku nałożyły cła na chińskie produkty stalowe.

Trwająca wciąż wojna handlowa Unii Europejskiej z Chinami nie ma oczywiście gwałtownego przebiegu, gdyż obydwie strony bardzo siebie potrzebują. Chińczycy wciąż nadrabiają straty w zakresie niektórych technologii, a Unia potrzebuje taniej siły roboczej, lecz w dłuższej perspektywie, wobec wciąż słabnącej pozycji Europy, głębszy konflikt wydaje się nieuchronny.

Wolny handel z ubogimi

Wielkie zmagania Stanów Zjednoczonych i Unii Europejskiej z Chińską Republiką Ludową uświadamiają jednocześnie, jakie miejsce w globalnej gospodarce zajmuje Polska. Od czasu przystąpienia naszego kraju do strefy Schengen minęło już prawie 11 lat, a najważniejsze kompetencje w zakresie regulowania wymiany towarów posiada Komisja Europejska. W ramach unijnej nowomowy mówi się często o tym, że wzajemne otwarcie na siebie rynków poszczególnych państw członkowskich sprzyja „sprawiedliwym regułom gry” oraz „łączeniu handlu z rozwojem”. W praktyce oznacza to jednak, że państwa członkowskie z chwilą przystąpienia do unii celnej straciły sporą część suwerenności w zakresie decydowania o swojej gospodarce.

Choć przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej towarzyszyło podpisanie szeregu umów dotyczących otwierania rynków pracy przez poszczególne państwa członkowskie oraz ustalenie specjalnych warunków wolnego obrotu towarów w niektórych branżach, dziś w wielu obszarach Polska stała się już właściwie bezbronna wobec znacznie silniejszych od siebie i potężniejszych politycznie sąsiadów. Historia pokazuje, że strefy wolnego handlu były na ogół obszarami dominacji poszczególnych imperiów. Wielki, bezcłowy obszar stworzyli już w XIII w. Mongołowie, a w XIX w. najpilniejszymi likwidatorami ceł i barier handlowych byli Brytyjczycy, którzy zapewniali sobie w ten sposób stały dopływ towarów oraz eksport własnego kapitału. W identyczny sposób Niemcy i Francja wykorzystały unijne instytucje do swej neokolonialnej polityki Starego Kontynentu.

„Zagnieżdżenie się” Polski w unijnej strefie wolnego handlu sprawia, że wielu osobom nie do przyjęcia wydaje się scenariusz ewentualnego Polexitu. Sugeruje się, że skoro obecnie ponad 76 proc. polskiego eksportu trafia do Unii Europejskiej, to ewentualne opuszczenie struktur unijnych oznaczałoby całkowitą zapaść naszej gospodarki. Stawiający tego typu tezy zapominają najczęściej, że na wolnym obrocie towarów i usług korzystają przede wszystkim nie Polacy, a zamożne państwa „starej Unii”. Mając przewagę technologiczną i finansową, dzięki strukturom unijnym skutecznie neutralizują konkurencję w postaci całej Europy Środkowo-Wschodniej. Unijnym potęgom bardzo zależy na dostępie do polskiego rynku, bo czerpią z niego tanią siłę roboczą i skutecznie umożliwiają ekspansję swoich firm.

Ewentualny Polexit nie oznaczałby przecież wcale zerwania wszelkich kontaktów handlowych z krajami Unii, bo te bardzo potrzebują polskiego rynku. Zamiast unii celnej Polska musiałaby podpisać umowy z poszczególnymi krajami oraz rozwijać eksport na inne rynki. W bliższej perspektywie wiązałoby się to zapewne z pewnymi niedogodnościami, lecz jak widać na przykładzie wielkich konfliktów handlowych XXI wieku, w światowej polityce liczą się wyłącznie ci, którzy mają władzę kreowania własnej polityki handlowej. Państwa przynależące do stref wolnego handlu zorganizowanych przez silniejszych pełnią, siłą rzeczy, rolę swego rodzaju kolonii.

Unia Europejska już wielokrotnie pokazywała, że wzniosłe zasady sprawiedliwości i wolności traktuje ze sporym przymrużeniem oka. Dobitnym tego przykładem są choćby starania na rzecz ograniczenia konkurencji ze strony polskich firm przewozowych, które odbierają udział w rynku zagranicznym podmiotom. Unia ceni sobie wolny handel, ale jedynie w tych obszarach, które są dla niej niezwykle korzystne.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

FMC27news