Lepiej pozostać za burtą w szalupie własnej waluty, niż tkwić jako pasażer drugiej kategorii w ładowniach zalewanego wodą „Titanica”.
Wiele wskazuje na to, że jednak w najbliższych latach powstanie osobny budżet strefy euro. Tak przynajmniej wynika z uzgodnień poczynionych przez kanclerz Angelę Merkel i prezydenta Emmanuela Macrona. Trzeba tu od razu zastrzec, że niemiecka kanclerz zgodę wyraziła wyraźnie wbrew sobie – Macron, któremu na wspólnym budżecie eurogrupy zależało najbardziej, wykorzystał polityczne osłabienie Merkel spowodowane bezwładem w rozwiązywaniu kryzysu migracyjnego i powstałymi na tym tle napięciami w łonie rządzącej koalicji.
Euro-budżet miałby zostać powołany w 2021 r. (raczej wątpliwe) – tyle że wciąż nie wiadomo, jak miałby konkretnie wyglądać. Macron chce budżetu z prawdziwego zdarzenia – z własnymi przychodami i wydatkami, obejmującego nawet kwoty liczone w grubych miliardach euro, natomiast Angela Merkel woli mówić raczej o chudszym budżecie inwestycyjnym, który służyłby wyrównywaniu potencjałów gospodarczych poszczególnych krajów. W każdym razie, powołanie takiego tworu byłoby ogromnym ustępstwem Niemiec, które do tej pory broniły się przed nim rękami i nogami. Oznaczałoby to bowiem, że Berlin zacząłby realnie dokładać do kosztów utrzymania eurolandu, zamiast jak do tej pory spijać jedynie śmietankę i z mądrą miną pouczać wszystkich dookoła, że powinni być „niczym skrzętna, szwabska gospodyni” – jak raczyła się wyrazić kanclerz Merkel przy okazji greckiego bankructwa.
Tyle tylko, że ów euro-budżet jest klasycznym manewrem spod znaku „ucieczki do przodu” – widać gołym okiem, że wspólna waluta funkcjonuje źle, lecz ze względów politycznych nikt (poza wyklinanymi „populistami”) nie ma odwagi powiedzieć tego głośno. Tymczasem prawda jest taka, że – jak powiedział ongiś w przypływie szczerości Romano Prodi – euro nie jest projektem gospodarczym, lecz politycznym. W zamyśle unijnych decydentów eurowaluta miała stać się narzędziem wymuszającym pogłębianie integracji, przy jej wprowadzaniu zaś świadomie ignorowano różnice wśród przyjmujących ją gospodarek.
Identyczne podłoże ma nieustanny nacisk na pozostałe kraje UE, w tym Polskę, by jak najszybciej przystępowały do unii walutowej, albo przynajmniej wyraźnie określiły taki zamiar wraz z możliwie rychłym horyzontem czasowym. Również i teraz, po ogłoszeniu powstania euro-budżetu, rozległy się głosy, że „zostaniemy za burtą” i stracimy wpływ na podejmowanie najważniejszych decyzji. Słowem – receptą na dotychczasowe bolączki ma być hasło „więcej tego samego”. Rzecz w tym, że zwolennicy takiego rozwiązania uporczywie nie chcą dostrzegać słonia w menażerii – a owym „słoniem” jest oczywista konstatacja, że euro w obecnym kształcie zwyczajnie nie ma sensu. Od biedy mogłoby służyć kilku najbogatszym krajom europejskiej Północy, lecz rozciągnięte na państwa mniej zamożne staje się źródłem nieustannych napięć.
Czym bowiem jest euro? W największym uproszczeniu – jest to zdewaluowana niemiecka marka. Zarazem euro to również lir, drachma czy peso poddane sztucznej aprecjacji. W efekcie tak skonstruowany pieniądz napędza niemiecką gospodarkę, stymulując jej eksport i jednocześnie dławi konkurencyjność gospodarek Południa, wpędzając je w spiralę długów. W latach koniunktury można było to jakoś kamuflować – ale wystarczył pierwszy poważny kryzys, by cała ta utopia „enklawy zamożności” zawaliła się z hukiem na naszych oczach. Innymi słowy – euro to waluta wyłącznie na czas dobrej pogody.
Wraz z nadejściem burzy okazało się, że „ekskluzywny klub” dzieli się de facto na dwie kategorie – wierzycieli i dłużników. Wyjątkowo boleśnie przekonała się o tym Grecja, której dług publiczny po latach wdrażania „transzy pomocowych” urósł ze 109 proc. PKB (2008 r.) do obecnych ponad 180 proc. Podobny mechanizm dotknął Hiszpanię czy Portugalię. W tym samym czasie Niemcy notują nadwyżki, a na samym oprocentowaniu od „pomocy” udzielonej Grecji zarobiły 2,9 mld euro. Złoty interes. Czy można się więc dziwić, że nadal wolały zarabiać, niż dołożyć się do wspólnego kotła?
Jednak nawet wspólny budżet strefy euro to jedynie pudrowanie trupa. Z jego namiastką mamy wszak do czynienia również i dzisiaj – funkcję tę pełni polityka „luzowania ilościowego” wdrażana przez Europejski Bank Centralny. Po uwolnieniu setek miliardów euro entuzjastycznie ogłoszono, iż na kontynent powróciła „koniunktura”. Dobre sobie – np. w Hiszpanii bezrobocie wynosi ponad 16 proc., a w Grecji niemal 21 proc. przy pełzającym wzroście PKB (szczególnie porównując z czasami sprzed kryzysu).
Zatem nawet euro-budżet skrojony „na bogato” będzie co najwyżej doraźną, redystrybucyjną łataniną, nie usuwając podstawowych, strukturalnych sprzeczności eurozony. Podsumowując, jeśli nam mówią, że „pozostajemy za burtą” gospodarczej i politycznej integracji, to po pierwsze – najpierw warto sprawdzić, ile realnie mają w strefie euro do powiedzenia Grecja czy Hiszpania, a po drugie – lepiej pozostać za burtą w szalupie własnej waluty, niż tkwić jako pasażer drugiej kategorii w ładowniach zalewanego wodą „Titanica”.