Nie wiem, czy śledzą Państwo na bieżąco wymianę ciosów między rządzącymi a opozycją. Nie sądzę – bowiem na dłuższą metę staje się to niezwykle nużące. Dodam więc, że ostatnio politycy pokłócili się o stocznie, a mianowicie o to, kto Stocznię Gdańską chciał pogrążyć, a kto uratował. Jeśli już chcemy mówić o stoczniach, to najlepiej o tym, co się dzieje z zapowiedziami ich restrukturyzacji.
W marcu ubiegłego roku ówczesny wicepremier Mateusz Morawiecki ogłosił „Strategię na rzecz odpowiedzialnego rozwoju”. Zgodnie z nią, stocznie miały stać się jednym z kół zamachowych polskiej gospodarki. W ramach tejże strategii przewidziano Projekt Batory, dzięki któremu sektor stoczniowy miał skupić się na „produkcji, innowacyjnych produktów i wyspecjalizowanych jednostek o wysokiej wartości dodanej”. A to wszystko do roku 2020.
Pozostały więc dwa lata. Godny pochwały Projekt Batory niestety wciąż pozostaje projektem jedynie na papierze, bowiem chęci są, ale nie ma zamówień. W czerwcu br. Instytut Studiów Wschodnich podał, że nasz kraj zajmuje odległe, bo 22. miejsce wśród światowych producentów statków, a polskie stocznie są z reguły nieefektywne i nie mają wieloletnich kontraktów na budowę dużych jednostek. Oczywiście, w ciągu roku trudno oczekiwać cudu, lecz trzeba przypomnieć, że konsolidacja przemysłu stoczniowego, która miała zmienić losy tej gałęzi polskiego przemysłu, trwa od 2014 roku. Tak jak od mieszania herbata nie zrobi się bardziej słodka, tak od łączenia, dzielenia i ogłaszania strategii, zamówień dla stoczni nie przybędzie.
Mieszanie się przez polityków w gospodarkę w wielu przypadkach przynosi więcej szkody, niż pożytku. W przypadku polskich stoczni byłoby inaczej. Byłoby, bo jak na złość wówczas, kiedy potrzeba konkretnych decyzji, politycy unikają ich jak ognia. Filarem odbudowy polskiego przemysłu stoczniowego miały być zamówienia związane z modernizacją Marynarki Wojennej. W naszych stoczniach, w tym w znajdującej się w upadłości gdyńskiej Stoczni Marynarki Wojennej, miały powstawać nowe jednostki, budowane we współpracy z zagranicznymi podmiotami. Stocznie dostałyby tak potrzebne pieniądze i stanęłyby na nogi, armia – nowe okręty i nowe, zagraniczne technologie. Czy ktoś kwestionował bądź kwestionuje tę koncepcję? Nie, ani za PiS, ani za PO jej nie krytykowano. Dlaczego więc pozostaje ona nadal jedynie koncepcją?
Co gorsza, pojawiają się pomysły, by dać sobie spokój z naszymi stoczniami. Na przykład kupując 25-letnie okręty z… Australii. Albo też wypożyczyć je z Niemiec lub od któregoś z krajów skandynawskich. Przyznam otwarcie, na zbrojeniach się nie znam, ale polską gospodarką interesuję się nie od dziś. I nie mogę zrozumieć, czemu miliardy złotych nie mogą popłynąć do polskich stoczni, skoro mogłyby trafić do sympatycznych skądinąd Australijczyków.
Wrócę do cytowanego wyżej raportu Instytutu Studiów Wschodnich. Jego autorzy wyraźnie stwierdzają, że skończył się czas planowania, zapowiedzi, obietnic. Polskie stocznie praktycznie dogorywają. Brak dużych zamówień w najbliższym czasie będzie oznaczał ich likwidację. Naturalnie, można dosypać pieniędzy, podtrzymać je kilka lat dłużej przy życiu, ale finalnie i tak będą musiały upaść. A wedle Instytutu rachunek jest prosty: realizacja zamówień (przede wszystkim dla Marynarki Wojennej) da szansę na 85 tysięcy nowych miejsc pracy i wygenerowanie 95 mld zł w polskim PKB. Z kolei fiasko programu odbudowy przemysłu stoczniowego ISW oszacował na ponad 13 mld zł z tytułu utraconych zysków, podatków oraz kosztów poniesionych już na restrukturyzację zatrudnienia. Rachunek jest prosty. Dramatycznie prosty. Dlatego decydenci powinni uznać, że czas dywagacji się skończył, a przyszedł czas działań. Chyba, że chcemy być międzynarodową osobliwością: dużym, morskim państwem bez stoczni. Myślę jednak, że jeżeli się mamy czymś wyróżniać, to zdecydowanie lepiej czymś pozytywnym…
Źródło: Natemat.pl