Real chce za wszelką cenę sprzedać Garetha Bale’a.
Problem w tym, że Walijczyk nie chce wyjeżdżać z Madrytu. Nawet jeśli zmieniłby zdanie, to i tak nikt nie chce go kupić.
Kupując Garetha Bale’a Real Madryt pokładał w nim wielkie nadzieje. Włodarze Królewskich liczyli, że Walijczyk godnie zastąpi Cristiano Ronaldo, gdy ten opuści mury Santiago Bernabeu. Że wpisze się złotymi literami w klubowych annałach, a jego portrety będą wisieć na równi z podobiznami Alfredo di Stefano, Gento oraz Ferenca Puskasa – największych legend Realu Madryt. Przeliczono się. Dziś Królewscy głowią się, jak sprzedać kosztownego w utrzymaniu Walijczyka. Ten zaś ani myśli ruszyć się ze stolicy Hiszpanii. Chce wypełnić swój kontrakt, który wygasa w połowie 2022 roku. Klub natomiast już rozgląda się za następcami Bale’a, a tych na rynku transferowym nie brakuje. Brakuje jednak chętnych na zakup reprezentanta Walii. A bez tego ani rusz, bo klubowa kasa musi się zgadzać, trzeba najpierw sprzedać, by później móc kupić. Problem polega jednak na tym, że potencjalnych nabywców odstraszają wymagania płacowe pomocnika, jego podatność na kontuzje oraz… specyficzny charakter, który nie pozwala mu w pełni wykorzystać sportowego potencjału. To głównie z tego ostatniego powodu Gareth Bale jest częściej wygwizdywany przez kibiców Realu, aniżeli oklaskiwany. Piłkarz ma bowiem poważne problemy z komunikacją, żyje obok klubu, nie integruje się z zespołem, w końcu zaś jego główną pasją jest golf, a dopiero drugie miejsce zajmuje futbol. Dopóki jednak Walijczyk strzelał bramkę za bramką, jego aspołeczne usposobienie uchodziło mu płazem. Jednak od kiedy obniżył piłkarskie loty, wszyscy rzucili się na niego, począwszy od kibiców, poprzez dziennikarzy, skończywszy na klubowych działaczach oraz trenerze zespołu. Kilka tygodni temu piłkarz znalazł się poza składem meczowym, mimo że był zdrowy i gotowy do rozegrania pełnych 90 minut. Szkoleniowiec Królewskich, Francuz Zinédine Zidane, wolał wówczas postawić na wracającego do gry po kontuzji Vinciusa Juniora, aniżeli doświadczonego Walijczyka. Hiszpańskie media mówią wprost, że klub robi wszystko, by zmusić piłkarza do opuszczenia zespołu.
Droższy od Ronaldo
Na szerokie wody futbolu Gareth Bale wypłynął jako piłkarz angielskiego Tottenhamu Hotspur, którego barw bronił w latach 2007-2013. W drużynie „Kogutów” Walijczyk rozegrał łącznie 203 spotkania, strzelił 56 bramek i tyle samo razy asystował. Do ekipy z „White Hart Lane” przeszedł za 7 mln funtów jako lewy obrońca z niżej notowanego FC Southampton. Początki w nowym klubie nie były jednak łatwe. Liczne kontuzje oraz konkurencja w zespole na pozycji lewego defensora sprawiły, że Bale częściej przesiadywał na ławce rezerwowych aniżeli biegał po murawie. Walijczykowi nie pomagała również kiepska postawa całego zespołu, której apogeum miało miejsce w 2009 roku, kiedy „Koguty” zanotowały rekordowe 24 mecze z rzędu bez zwycięstwa. Dopiero po ponad dwóch latach od transferu do londyńskiego klubu Bale mógł cieszyć się na murawie z ligowego zwycięstwa, kiedy to Tottenham rozgromił na własnym stadionie 5:0 drużynę FC Burnley. Walijczyk był wówczas raczej postacią drugoplanową, nie miał wpływu na wyniki drużyny, nie był również ulubieńcem trenera Harry’ego Redknappa. To właśnie z tych powodów włodarze klubu na początku 2010 roku rozważali sprzedaż lewego obrońcy do drugoligowego Nottingham Forest. Warunki transakcji były już uzgodnione, jednak na skutek braków kadrowych, spowodowanych licznymi kontuzjami, klub postanowił dać drugą szansę młodemu obrońcy.
W przeciągu kolejnych miesięcy miało się okazać, że był to strzał w dziesiątkę. Już w kwietniu tego samego roku Bale strzelił zwycięskiego gola w derbach północnego Londynu z Arsenalem (2:1). Nie minęły trzy dni, a Walijczyk strzelił kolejną bramkę na wagę zwycięstwa. Tym razem jego ofiarą padł ówczesny mistrz Anglii, Chelsea Londyn. W nagrodę za te popisy kibice Premier League wybrali Bale’a piłkarzem miesiąca. Jakby tego było mało, dzięki golom lewego obrońcy Tottenham otworzył sobie furtkę do prestiżowej Ligi Mistrzów. Po przebrnięciu przez eliminacje, „Koguty” wylądowały w grupie z obrońcą tytułu Interem Mediolan. To właśnie w wyjazdowym meczu z mistrzem Włoch Walijczyk zapracował sobie na miano najdroższego piłkarza świata. Jego wyczyn z 20 października 2010 roku na stadionie San Siro przeszedł do historii futbolu. Grając przeciwko najmocniejszej defensywie na świecie (Maicon, Javier Zanetti, Walter Samuel oraz Lucio) Bale strzelił trzy bramki, z tego dwie po przebiegnięciu z piłką połowy długości boiska! Co prawda Tottenham przegrał wówczas 3:4, jednak mógł triumfować narodziny nowej gwiazdy światowego formatu, za którą niedługo miał otrzymać ponad 100 mln euro. Mecz przeciwko Interowi był symboliczny jeszcze z jednego powodu, otóż było to pierwsze spotkanie, w którym Bale zagrał na pozycji lewego skrzydłowego. Od tamtej pory żaden trener nie odważył się przesunąć Walijczyka z powrotem do obrony.
Tajemnicza umowa
Wyczyn Bale’a w potyczce z Interem przykuł uwagę najmocniejszych klubów ze Starego Kontynentu. Do biura właściciela Tottenhamu, milionera Daniela Levy’ego, pukali wysłannicy m.in. Barcelony, Manchesteru United oraz Realu Madryt. Negocjacje z włodarzem „Kogutów” nie były jednak łatwe, ostatecznie trwały… trzy kolejne lata. Levy ustąpił dopiero wówczas, gdy Real Madryt zaakceptował najwyższą w historii futbolu kwotę transferu. Kluby doszły do porozumienia w ostatnim dniu letniego okienka transferowego 2013 roku. Kilka miesięcy później prezes Realu Madryt, Florentino Pérez, miał wyznać, że były to jedne z najtrudniejszych negocjacji w jego życiu. Początkowo media podawały, że „Królewscy” zapłacili za Walijczyka 91 mln euro, co oznaczało, że wciąż najdroższym zawodnikiem na świecie pozostawał Portugalczyk Cristiano Ronaldo, za którego Real w 2009 roku wyłożył 94 mln euro. Dopiero trzy lata po transferze wyszło na jaw, że Bale w rzeczywistości kosztował znacznie więcej. Stało się to za sprawą portalu „Football Leaks”, który od kilku lat regularnie publikuje tajne dokumenty dotyczące biznesów największych klubów, piłkarzy oraz działaczy. Z ujawnionej w połowie 2016 roku umowy pomiędzy Tottenhamem a Realem wynika, że Hiszpanie zapłacili za Walijczyka dokładnie 100 759 417 euro. Królewscy zobowiązali się do uregulowania zobowiązania w czterech ratach po ok. 25 mln każda. Ostatnia z nich została zapłacona równo trzy lata temu. Najciekawszy fragment umowy dotyczył jednak nie samej kwoty, lecz zobowiązania obu zespołów do trzymania w tajemnicy prawdziwej ceny piłkarza. Można tylko przypuszczać, jakie były powody tak dziwnego zapisu. Jak twierdzi hiszpański dziennik „Marca”, chodziło o to, by Cristiano Ronaldo żył w przekonaniu, że wciąż jest najdroższym piłkarzem na świecie. Wedle tej teorii, Florentino Pérez, znając egocentryczny charakter Portugalczyka, wolał uniknąć gniewu swojej największej gwiazdy.
Najpierw bohater, później wróg
W Realu Madryt Gareth Bale od razu został piłkarzem pierwszego składu. Szybko wkomponował się w piłkarską filozofię klubu, dobrze rozumiał się z ówczesnym trenerem Carlo Ancelottim, a co najważniejsze współpracował na boisku z Cristiano Ronaldo. Sezon 2013/14 zakończył z dorobkiem 15 bramek i 13 asystami. Był więc drugim najlepszym strzelcem po Portugalczyku, który wówczas zgromadził 31 goli. Walijczyk był też kluczową postacią „Królewskich” w drodze po upragniony dziesiąty tytuł Ligi Mistrzów. To właśnie on dał prowadzenie Realowi w pamiętnym finale LM przeciwko rywalowi zza miedzy, Atletico Madryt. Dwa lata później, znów w finale tych samych rozgrywek, i znów przeciwko Atletico, Bale wykorzystał „jedenastkę” w serii rzutów karnych, kolejny raz przyczyniając się do triumfu w najważniejszym klubowym turnieju. W kolejnych dwóch sezonach „Królewscy” również zwyciężyli w LM. Zatem w przeciągu pięciu lat Walijczyk aż cztery razy świętował z Realem wygraną w europejskich pucharach. Wpisał się tym samym do historii futbolu, bowiem nigdy wcześniej żaden klub nie wygrał LM dwa razy z rzędu. Real zrobił to w trzech kolejnych latach i zawsze na pokładzie miał ze sobą Garetha Bale’a. Kres kilkuletniej dominacji „Królewskich” na europejskiej arenie przypadł na ten sezon. Ostatnie miesiące w wykonaniu Realu to seria spektakularnych porażek, także na krajowym podwórku. O problemach w klubie świadczy chociażby fakt, że w trakcie jednego sezonu Florentino Pérez aż trzy razy zmieniał trenera. Zespół „Los Blancos” przegrał najważniejsze ligowe spotkania i ostatecznie zakończył rozgrywki na 3. miejscu, tracąc 19 pkt. do triumfującej FC Barcelony. Blamażem zakończyła się również przygoda Realu w Lidze Mistrzów, gdy Ajax Amsterdam upokorzył „Królewskich” na ich własnym stadionie (4:1). W Madrycie rozpoczęło się polowanie na czarownice. Dziennikarze oraz kibice na wyścigi szukali winnych kompromitacji „Królewskich”. Największa krytyka spadła na Garetha Bale’a, któremu zaczęto wypominać, ile kosztował i jakie pokładano w nim nadzieje. Krytykowano go nie tylko za słabą grę, lecz także za postawę poza boiskiem. Zarzucono mu, że nie podchodzi poważnie do futbolu. Że woli grać w golfa, a treningi traktuje jako przymus, a nie przyjemność. Jest w tym zresztą sporo prawdy, wszak sam Walijczyk nigdy nie ukrywał, że pasjonuje się golfem. Zdarzyło się nawet, że czujni dziennikarze przyłapali go na polu golfowym w czasie, gdy rzekomo leczył kontuzję.
Piłkarzowi wytknięto również, że nie integruje się z resztą zespołu, chodzi swoimi ścieżkami i nie uczestniczy w codziennym życiu „Królewskich”. Również i te zarzuty są oparte na prawdzie. Hiszpańskie gazety niejednokrotnie opisywały, jak Bale nie przychodził na klubowe kolacje oraz jak po meczach ukradkiem opuszczał stadion, nie czekając na swoich kolegów. Zazwyczaj w takich sytuacjach klub wspiera swojego piłkarza, naciska na prasę, by ta spuściła z tonu, a w ekstremalnych sytuacjach wydaje oficjalny komunikat. W historii Bale’a nic takiego nie miało miejsca. Przeciwnie, nawet klub odwrócił się przeciwko niemu. Najlepszym tego dowodem jest brak występów w podstawowym składzie Realu w ostatnich meczach oraz chłodne wypowiedzi trenera Zidane’a na temat Walijczyka. Zapytany niedawno o brak gry Bale’a, Francuz rzucił: „Ja jestem trenerem i ja ustalam kadrę”. Był to jeden z wielu czytelnych komunikatów, że dni Walijczyka w Realu są już policzone. „Zidane nie chce go widzieć w swoim zespole i w tej kwestii nie ustąpi nawet na krok” – informowała na początku maja „Marca”.
Transfer nie taki łatwy
Florentiono Pérez już dawno znalazł zawodników, gotowych zastąpić Garetha Bale. Mówi się chociażby o sprowadzeniu do Madrytu Belga Edena Hazarda (Chelsea Londyn) oraz Francuza Kyliana Mbappe (PSG). Kluczem do tych transferów jest jednak sprzedaż Walijczyka. Dlaczego? Ponieważ zakup wspomnianych zawodników to koszt ok. 300 mln euro. Według portalu „football-obserwatory.com” pierwszy z nich jest wart ok. 200 mln euro, drugi 100 mln., a przecież Real nie poprzestanie na dwóch transferach. Kilka tygodni temu prestiżowy magazyn „France Football” donosił, że „Królewscy” planują tego lata wydać pół miliarda euro na odbudowę szatni. Problem jednak w tym, że Bale nie zamierza opuszczać stolicy Hiszpanii. Jak podają hiszpańskie media, jeden z agentów zawodnika przekazał włodarzom klubu, że jego klient chce pozostać w Realu do końca kontraktu. Ten zaś wygasa w połowie 2022 roku. Ze sprzedażą Bale’a jest jeszcze jeden kłopot. Chodzi o to, że na rynku brakuje chętnych do wykupienia Walijczyka. Potencjalnych nabywców odstrasza wysoka cena za piłkarza, która wynosi ok. 70 mln euro (football-obserwarory.com). Przeszkodą są również wygórowane oczekiwania płacowe zawodnika. Obecnie Bale ma najwyższe wynagrodzenie w Realu, wynoszące ok. 18 mln euro. Na europejskim podwórku jest niewiele klubów, które mogłyby zagwarantować mu taką pensję, zaś sam zawodnik z pewnością nie zamierza z niej rezygnować. Rozwiązaniem tych problemów może być wypożyczenie Walijczyka, zamiast definitywnego transferu. Niedawno brytyjski „The Sun” informował, że z taką ofertą do Realu zgłosił się Totteham. Gdyby do tego doszło, wówczas „Królewscy” płaciliby tylko część wynagrodzenia zawodnika, resztę pokryłyby „Koguty”. Wśród potencjalnych nabywców Bale’a przewijają się również Manchester United oraz Bayern Monachium. Oba te kluby „śpią na pieniądzach”, a zatem wykupienie Walijczyka nie zrujnowałoby ich budżetów.