3.5 C
Warszawa
wtorek, 24 grudnia 2024

Ameryka na wojnie

Co będzie z sojusznikami Białego Domu w eskalującym konflikcie?

W 2019 r. USA zintensyfikowały politykę międzynarodowych sankcji. To strategiczna odpowiedź na hybrydowe wyzwanie globalnych konkurentów. Co będzie z sojusznikami Białego Domu w eskalującym konflikcie?

2019 zapisze się w historii jako rok bezprecedensowych sankcji o charakterze ekonomicznym i politycznym. Można śmiało powiedzieć, że Ameryka poszła na wojnę. W miejsce prognoz można zacytować wyjątki z projektu obronnego budżetu USA na 2020 r. I tak Kongres zaplanował 730 mln dolarów na „wzmocnienie i rozbudowę infrastruktury amerykańskiej obecności militarnej w Europie”. Z takim zapisem sąsiaduje jednak ustęp, w którym mowa o: „przedsięwzięciach zapewniających obronę Europy przed zagrożeniem energetycznym ze strony Rosji”.
Jak informuje „The Wall Street Journal”: „Projekt budżetu Pentagonu przewiduje, że departament stanu dostanie 60 dni na przedstawienie wykazu firm i osób odpowiedzialnych za układanie rurociągów Mórz Bałtyckiego i Czarnego podczas budowy gazociągów Nortd Stream 2 i Turecki Strumień. Projekt sankcji pozwala władzom amerykańskim zamrozić majątek takich podmiotów oraz wciągnąć personel i właścicieli na czarną listę osób niepożądanych. O ile w okresie 30 dni nie wycofają się z usług dla rosyjskiego inwestora obu rurociągów Gazpromu”.
Co ważne, autorzy zapisu, senatorowie Ted Cruz (republikanin) i Jeanne Shaheen (demokratka) porównują rosyjskie zagrożenie energetyczne do niebezpieczeństw militarnych stwarzanych przez irańskie i północnokoreańskie programy jądrowe i rakietowe. Autorzy poprawki wskazują, że podstawą prawną jest ustawa z 2017 r. zatytułowana: „O przeciwdziałaniu wrogom Ameryki za pomocą sankcji”, która pozwala stosować dowolne retorsje, aż do militarnych, wobec Teheranu, Pjongjangu i Moskwy.

Projekt finansowania sił zbrojnych został opublikowany 12 grudnia, wywołując głośną akceptację prezydenta. Donald Trump napisał w Twitterze: „W finalnej wersji ustawy obronnej znalazły się moje priorytety: sankcje wobec wrogów, podwyżka uposażeń dla żołnierzy i modernizacja armii. Kongresie natychmiast uchwalaj!”. Jeśli nieco cofniemy się w czasie, zobaczymy, że rosyjskie obostrzenia dotyczą znacznie szerszego spektrum relacji międzynarodowych. Według Agencji RIA Nowosti 5 grudnia USA wprowadziły sankcje wobec firm i osób, które: „dokonywały przestępstw cybernetycznych”. Chodzi o korporację Evil Corp., czyli grupę hakerską dokonującą wirtualnych włamań bankowych oraz przestępstw kredytowych i ubezpieczeniowych. Nieco wcześniej, 11 listopada departament stanu ogłosił nałożenie sankcji na rosyjskie koncerny „udzielające wsparcia reżimowi Baszara al-Asada”. Jak można przeczytać w komunikacie Agencji TASS: „Waszyngton ma na myśli umyślny eksport lub okazywaną inaczej znaczącą pomoc finansową, materialną i technologiczną, która powiększa zdolności militarne i wywiadowcze syryjskiego rządu”. Na czarną listę wpisano 15 rosyjskich firm-pośredników zarejestrowanych w rajach podatkowych. Jak wnioskuje Agencja Bloomberg, uderzenie skierowano przeciwko Rostechowi, Rosniefti, Łukoilowi, które nielegalnie dostarczają Damaszkowi broni i paliwa. Intencją amerykańskich władz była realizacja międzynarodowego embarga, którym od czasu wybuchu wojny domowej jest objęta Syria.

Wreszcie w ustawodawczej poczekalni Kongresu leżą dwa pakiety ustaw, przed uchwaleniem których Kreml po prostu drży. Pierwszy to tzw. sankcje z piekła rodem, czyli „Ustawa o ochronie bezpieczeństwa USA przed agresją Kremla” (DASKA-2019). Jest to kolejny krok obronny podjęty przez Waszyngton w odpowiedzi na cybernetyczny i informacyjny atak Rosji na amerykańską demokrację, bo tak rozumiana jest ingerencja Kremla (Russiagate) w wybory prezydenckie 2016 r. Zasięg planowanych retorsji jest naprawdę kosmiczny. Obejmuje zakaz międzynarodowych operacji państwowymi obligacjami i papierami dłużnymi banku centralnego. Ze względu na dominującą rolę dolara w światowym systemie finansowym wejście sankcji w życie równałoby się poważnemu osłabieniu udziału kremlowskiej gospodarki w globalnym obrocie. Jak więc ironizuje „Niezawisimaja Gazieta”: „Rosjanie mogą spędzić Boże Narodzenie w towarzystwie piekielnych sankcji”. Chyba niepotrzebnie, posiedzenie komisji ustawodawczej Senatu zostało bowiem przeniesione na koniec grudnia, w grę wchodzi zatem szampańska noc sylwestrowa.

Dlaczego? „Piekielny pakiet” został po raz pierwszy upubliczniony w lutym tego roku. Następnego dnia moskiewska giełda doznała tąpnięcia. Notowania surowcowych gigantów Kremla obsunęły się o 2–5 proc. co znaczy, że tylko zapowiedź wprowadzenia sankcji kosztowała rosyjski budżet setki milionów, jeśli nie miliardy dolarów strat. Drugi pakiet jest jeszcze brutalniejszy. 11 grudnia Komisja ds. międzynarodowych Senatu uchwaliła oficjalne zapytanie skierowane do sekretarza stanu, które brzmi: czy Rosję można zaliczyć do tzw. sponsorów międzynarodowego terroryzmu? Pytanie ma moc prawną podobnie jak sam termin i w razie uzyskania potwierdzającej odpowiedzi zrównuje status Rosji z tzw. państwami rozbójniczymi. Po 11 września 2001 r. na miano, które wyrzuca poza nawias cywilizacji, zasłużyły Korea Północna, Iran, Irak Saddama Husajna oraz Syria i Sudan. Nawet stali bywalcy „terrorystycznego klubu”: Afganistan, Kuba czy Libia czym prędzej postarały się o wykreślenie z listy napiętnowanych. A teraz ich miejsce ma szansę zająć Rosja ze wszelkimi negatywnymi konsekwencjami.

Nie tylko Moskwa
Kłopoty ma nie tylko Rosja; z podobnymi boryka się Turcja. Niegdysiejszy fi lar NATO i kluczowa opora Waszyngtonu w regionie dokonała zadziwiającej wolty, za którą stoi populizm prezydenta Recepa Tayypa Erdoğana i jego marzenia wskrzeszenia Imperium Osmańskiego. Na początku prezydentury ogłosił wprawdzie program przyjaznych relacji, lecz dziś Turcja jest skonfliktowana ze wszystkimi sąsiadami. Na wątpliwą próbę wojskowego zamachu stanu zakrawającą na prowokację, Erdoğan odpowiedział represjami, które podważyły relacje z demokracjami Europy, a przede wszystkim z USA. Wtedy Ankara zwróciła się ku Moskwie, kupując wbrew amerykańskim ostrzeżeniom systemy obrony powietrznej S-400. Zapłaciła za to sankcjami wojskowymi i ekonomicznymi. Pierwsze pozbawiły turecką armię 100 najnowszych myśliwców F-35. Drugie powaliły na kolana lirę, wywołując atak inflacji, spadek dochodów, a przede wszystkim wzrost bezrobocia i wyhamowanie gospodarki.

Czarę waszyngtońskiej goryczy przelała najnowsza operacja wojskowa Ankary w Syrii. Tamtejsi Kurdowie stanowią zbrojny trzon proamerykańskiej koalicji sił demokratycznych walczącej zarówno z reżimem Asada, jak i z szaleńcami ISIS. W listopadzie Kurdów zaatakowali Turcy. Ze względu na niepodległościowe dążenia Kurdów tureckich, syryjskich, irackich i irańskich, Ankara uważa ten naród za groźnych terrorystów. Jednak cios w kurdyjskie plecy zadała decyzja Trumpa o wycofaniu amerykańskiego kontyngentu z granicy syryjsko-tureckiej. Wobec krytyki europejskich sojuszników i własnej opinii publicznej Trump postanowił się zrehabilitować. Oczywiście na oryginalną manierę. „Kierując się swoją niezwykłą mądrością, jestem gotowy zniszczyć turecką gospodarkę, jeśli jej liderzy nie zatrzymają się na niebezpiecznej drodze”, oświadczył prezydent, mając na myśli powstrzymanie inwazji Erdoğana na Syrię. Po namyśle, biznesowy zmysł kazał Trumpowi ograniczyć sankcje do podniesienia o 50 proc. ceł na turecką stal. Ponadto wysocy urzędnicy Erdoğana i dowódcy armii zostali wpisani na listę osób niepożądanych w USA.

Pełny opis hybrydowej ofensywy nie byłby kompletny bez sankcji wobec Iranu. Rok temu Biały Dom spełnił obietnicę nałożenia embarga na irański eksport ropy naftowej. Był to skutek wycofania się USA z tzw. porozumienia jądrowego. Według umowy podpisanej w 2015 r. przez Waszyngton, Pekin, Berlin, Paryż, Londyn i Moskwę, Teheran zobowiązał się do wstrzymania prac nad produkcją broni jądrowej, w zamian za zakończenie dwunastoletniego embarga na eksport ropy naftowej. Rok później, a więc po zakończeniu kadencji Baracka Obamy, nowy prezydent USA wypowiedział umowę, przywracając sankcje, co spotkało się z oburzeniem innych sygnatariuszy. Sam Teheran w odwecie wznowił produkcję wzbogaconego uranu, czym uruchomił serię coraz bardziej niszczących retorsji, które obejmują kolejne dziedziny irańskiej gospodarki. 2019 r. zapisał się m.in. nałożeniem amerykańskich sankcji na przemysł kosmiczny, transport lotniczy i najwyższych ajatollahów, nie wyłączając prezydenta Hasana Rouhaniego. Celem Waszyngtonu jest obalenie teokratycznego reżimu. Bodaj najważniejszą metodą są obostrzenia skierowane przeciwko państwom i firmom, które utrzymując kontakty gospodarcze z Teheranem, nie tylko w zakazanych dziedzinach, osłabiają siłę amerykańskiego uderzenia w Iran.

Nie można oczywiście nie wspomnieć o relacjach amerykańsko-chińskich, a raczej o wojnie handlowej rozpoczętej przez Waszyngton w celu zrównoważenia dwustronnego bilansu handlowego. Formalnie, bo ze względu na potencjały obu stron jest to konflikt globalny, którego ofiarami są praktycznie wszystkie gospodarki świata. Co najważniejsze, starcie handlowe ma w istocie wymiar polityczny, a stawką nie jest podział stref wpływów, tylko perspektywa globalnej dominacji USA lub Chin.

Doraźnie czy kompleksowo?
Przykłady ofensywnych sankcji Waszyngtonu można mnożyć. Jeśli spojrzeć na mapę, restrykcjami objęte są reżimy niedemokratyczne na wszystkich kontynentach. Na przykład w tym roku Biały Dom przedłużył embargo wobec Kuby, Nikaragui i Wenezueli, aby wskazać tylko Amerykę Południową. Z drugiej strony ofiarą sankcji Waszyngtonu padł Pakistan, a szansę dołączenia mają Indie i Egipt. Dwa ostatnie państwa są amerykańskimi sojusznikami regionalnymi, a ich rola strategiczna wciąż rośnie wobec chińskiego apetytu na Azję i niestabilności Bliskiego Wschodu. Tymczasem Biały Dom grozi sankcjami za to, że Delhi i Kair poważnie rozważają kupno rosyjskiego uzbrojenia. Zdziwienia nie wywołują także restrykcje wobec agresywnej Rosji i Chin łamiących nie tylko zasady demokracji, ale także wolnej konkurencji. W przypadku Moskwy i Pekinu celem takich działań jest powstrzymanie hybrydowych metod niszczenia obecnego ładu międzynarodowego, czyli obrona globalnego bezpieczeństwa i pokoju. Szczytne. Dlaczego jednak USA sięgają po te same metody wobec europejskich sojuszników? Państwa Zjednoczonej Europy stanowią przecież wzór pokojowej integracji, poszanowania prawa, wolności obywatelskich i reguł gospodarki rynkowej.

Aby zwiększyć przyczynowo-skutkowy chaos trzeba podkreślić, że posunięcia USA są obliczone na doraźne efekty, takie jak powstrzymanie konfliktów regionalnych czy, z drugiej strony, obronę amerykańskich interesów ekonomicznych. Co jest prawdą, a co pretekstem? Na przykład rzecznik prasowy Kremla Dmitrij Pieskow jak za sowieckich czasów powtarza, że antyrosyjskie sankcje są wyrazem „amerykańskiego imperializmu”, a więc łamią Kartę Narodów Zjednoczonych. Ich celem jest wzmocnienie światowej hegemonii USA, zagrożonej rozwojem gospodarczym i politycznym wschodzących potęg na czele z Chinami lub Rosją. Spikerka rosyjskiego MSZ Maria Zacharowa wbija w głowy korespondentów prasowych: „To Amerykanie grają nie fair, wykorzystując przewagę gospodarczą, a szczególnie uprzywilejowaną pozycję dolara jako światowej waluty”. Prezes banku WTB Andriej Kostin podkreśla: „Cały sektor finansowy Rosji boi się destrukcyjnego wpływu amerykańskich sankcji. Embargo operacyjne powoduje, że mój bank nie może ruszyć do przodu z kapitalizacją”.

Jedno jest pewne: globalna wspólnota dzieli się na dwa wrogie i ostro rywalizujące obozy. Osią narastającego konfliktu jest dalsza supermocarstwowość Stanów Zjednoczonych, lecz linie podziału nie przebiegają wcale pomiędzy państwami demokratycznymi i dyktaturami. Z kolei według chińskich komentatorów strategia Trumpa jest dowodem rosnącej słabości, czyli objawem schyłku amerykańskiej potęgi, a szerzej początkiem końca cywilizacyjnej przewagi Zachodu nad Wschodem. Kalkulacja jest prosta. Rośnie liczba jądrowych potęg, stanowiących zagrożenie dla amerykańskiej supermocarstwowości. Ze względu na rosnący potencjał ekonomiczny w niedalekiej przyszłości miejsce USA podzielą pomiędzy siebie Chiny i Indie. A być może cała grupa państw znana pod nazwą BRIKS (Brazylia, Rosja, Iran, Chiny, Republika Południowej Afryki). Dlaczego? Ponieważ Waszyngton przegrywa wyścig ekonomiczny i stoi na progu technologicznej, a zatem wojskowej porażki. Dlatego celem Waszyngtonu nie jest już obrona uprzywilejowanego statusu, tylko opóźnienie nieuchronnej degradacji. Jako dowód chińscy politolodzy cytują prognozy Pentagonu, który nie wyklucza rozpaczliwego rozwiązania. „W perspektywie 15 lat może dojść do otwartej wojny z Pekinem, w którą zostaną automatycznie wciągnięci alianci obu stron” – głosi jedna z analiz renomowanego ośrodka RAND. Przy tym Waszyngton wypuszcza przecieki, sugerujące, że będzie to wojna prewencyjna, którą można wygrać dopóty, dopóki Chiny nie dorównają USA militarnie. Wydaje się, że Moskwa i Pekin są bliskie prawdy, ale nie odkrywają jej istoty. Sankcje USA są długoterminowe i obliczone na rekonstrukcję amerykańskiej potęgi hybrydowymi metodami. Przykładem są retorsje wobec europejskich udziałowców gazociągu Nortd Stream 2, które uderzają głównie w niemiecki biznes. „Berlin powinien sam uporać się z tym problemem” – oświadczył Donald Trump, dodając, że USA dają rządowi Merkel dodatkowy czas.

W opinii senackiej komisji spraw zagranicznych sankcje powinny wpłynąć na decyzję biznesu, co do dalszego udziału w przesyle rosyjskiego gazu. Berlin głośno odpowiada: „Naciski Waszyngtonu są niedopuszczalne”. Jednak Annegret Kramp-Karrenbauer, następczyni Merkel na stanowisku przewodniczącej CDU (a być może w fotelu kanclerskim), odbiera sygnały zgodnie z oczekiwaniami Waszyngtonu. AKK mówi: „na przerwanie politycznego poparcia NS 2 jest zbyt późno, ale można wykorzystać objętość zakontraktowanego gazu do regulowania polityki zagranicznej Kremla”. W tym momencie warto zastanowić się nad konsekwencjami polityki sankcji dla sojuszników USA, którzy stają mimowolnymi ofiarami hybrydowej strategii Trumpa. Dla Polski wybór aliansu z Waszyngtonem jest oczywisty. Taki mamy klimat, czyli położenie geostrategiczne na pograniczu wpływów Rosji, Chin i Unii Europejskiej. USA są jedynym gwarantem naszego militarnego i ekonomicznego bezpieczeństwa.

A mimo tak oczywistych korzyści polski biznes traci pieniądze na handlowym konflikcie z Chinami, nie wspominając o braku możliwości wykorzystania tranzytowej roli w azjatyckim eksporcie. Identyczne straty wynikają z konfliktu handlowego Stanów Zjednoczonych z UE, a szczególnie z Niemcami. Tymczasem od pomyślności niemieckiej gospodarki w dużej mierze zależy nasz wzrost ekonomiczny. Zakaz eksportu irańskiej ropy naftowej przynosi, jak na razie, korzyści Rosji, pozbawiając Warszawę kolejnego, niezależnego od Moskwy źródła zaopatrzenia w paliwo. Embargo nałożone przez Trumpa na Teheran doraźnie bije w nasz PKB. Perspektywy również nie są optymistyczne. Globalne uderzenie sankcjami wywołuje reakcję, która wskazuje, że poszkodowane strony odpowiedzą zgodnie ze swoimi możliwościami. Ankara może łatwo wywołać nową falę kryzysu migracyjnego, która powtórnie zaleje Europę. Teheran wspierający terroryzm może wysłać swoich zabójców do Polski. Rosja grozi siłą militarną, a Chiny wykupują białoruskich lub ukraińskich odbiorców polskiej produkcji, zajmując tradycyjne rynki naszego eksportu.

Długoterminowe wsparcie USA w hybrydowej wojnie z konkurentami, których Waszyngton coraz częściej nazywa wrogami, jest jednak dla Polski opłacalne. Cóż jest lepszą gwarancją naszego bezpieczeństwa i rozwoju gospodarczego niż prosperity gospodarcze Stanów Zjednoczonych oraz potęga amerykańskiej armii? Niemniej jednak ze względu na obecne straty potrzebne jest wzmocnienie polsko-amerykańskiego sojuszu preferencjami handlowymi, technologicznymi i energetycznymi. Takie podejście Warszawy w relacjach z Waszyngtonem pomoże złagodzić obecne następstwa wojny sankcji. Zwiększy nasz potencjał, przygotowując do roli sojusznika Białego Domu w kolejnej, nieuchronnej fazie konfrontacji.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

FMC27news