2.3 C
Warszawa
wtorek, 24 grudnia 2024

Hamowanie gospodarki

Wzrost gospodarczy w 2019 r. wyniósł 4 proc.

To dużo, ale mniej niż oczekiwano. Czy spowolnienie może zamienić się w kryzys?

Coraz mniej ofert pracy na rynku, wyhamowanie podwyżek płac, pogarszające się nastroje przedsiębiorców i ich klientów – to widoczne „gołym” okiem tendencje od kilku miesięcy w polskiej gospodarce. Teraz znalazły potwierdzenie w danych Głównego Urzędu Statystycznego ( GUS), który podał dane o wzroście polskiego Produktu Krajowego Brutto (PKB) w 2019 r. Zarówno dla polskich, jak i europejskich analityków wzrost wynoszący 4 proc. był przykrym zaskoczeniem. Spodziewano się bowiem wyniku 4,2–4,3 proc. Tak prognozowali m.in. ekonomiści pytani przez Polską Agencję Prasową. Czy hamowanie wzrostu PKB oznacza „tylko” spowolnienie gospodarcze, czy też czeka nas „pełnowartościowy” kryzys? Na razie analitycy spodziewają się, że w 2020 r. nastąpi dalsze hamowanie tempa wzrostu PKB.
„Optymiści” z Pekao SA uważają natomiast, że w 2020 r. polska gospodarka wzrośnie o 3,4 proc. „Pesymiści” z mBanku szacują wzrost na 2,8 proc.

− To przegrzanie gospodarki – tłumaczył prof. Marek Belka, były premier, minister finansów i szef NBP, a ostatnio europoseł z list opozycyjnej Koalicji Obywatelskiej. Jego zdaniem doszło do sytuacji, gdy ceny rosną, a wzrost gospodarczy spada, co w konsekwencji może doprowadzić do bardzo nieprzyjemnego zjawiska nazywanego stagflacją. Oznacza ono inflację, której towarzyszy zerowy lub ujemny wzrost gospodarczy. Tuż po wygranych wyborach w ubiegłym roku o spowolnieniu czy nawet kryzysie zaczęli otwarcie mówić czołowi politycy PiS z Jarosławem Kaczyńskim i premierem Mateuszem Morawieckim na czele. Od czasów biblijnych (słynne 7 lat tłustych, podczas których trzeba przygotować się do 7 lat chudych) wiadomo bowiem, że gospodarka rozwija się w cyklach. W styczniu Bank Światowy podał, że globalne tempo wzrostu PKB w 2019 r. spadło do 2,4 proc. wobec 3 proc. rok wcześniej. Sytuacja w Polsce zależy też od tego, co się będzie działo na świecie, ale oczywiście każdy kraj może sam próbować przełamać tendencję.

Złotówka traci wartość
„Żarty się skończyły, zaczynają się schody” – mawiał generał Bolesław Wieniawa-Długoszowski, przedwojenny bohater warszawskich salonów, opuszczając w stanie mocno wskazującym przyjęcie, z którego jedyne wyjście prowadziło przez kręte schody. Dla polskiej gospodarki „schody” to właśnie hamowanie wzrostu PKB przy rosnącej inflacji. W grudniu oficjalna inflacja (czyli poziom utraty wartości pieniądza według GUS) skoczyła do 3,4 proc. Nie od dziś wiadomo, że GUS, niezależnie od tego, jaka ekipa rządzi, „maluje trawę na zielono”, czyli tak długo torturuje dostępne dane, aby móc mówić, że jest lepiej niż jest. Za rządów Platformy Obywatelskiej i Donalda Tuska GUS dostarczał informacje pokazujące, że jesteśmy „zieloną wyspą” w Europie, której nie dotknął kryzys. Później okazało się, że kryzys definiowany jako spadek PKB przez dwa kwartały jednak nie ominął Polski, a dane poprawiano ze względu na wizerunek rządu. Za żywność i napoje bezalkoholowe w grudniu ubiegłego zapłaciliśmy niemal 7 proc. więcej niż rok wcześniej. Za usługi – 6,1 proc. Mięso zdrożało prawie o 13 proc.

„Szybkim wzrostem cen płacimy za szybkie tempo wzrostu gospodarczego” – ogłoszono w rządowym medium tvp.info. To oczywiście nieprawda. Inflacja to zjawisko utraty wartości pieniądza, gdy się go pojawia więcej na rynku. Z inflacją może próbować walczyć Narodowy Bank Polski podnosząc stopy procentowe. Inaczej mówiąc, namawiając Polaków do tego, aby trzymali pieniądze w bankach, zamiast konsumować. Takie działanie jednak oprócz tego, że zmniejsza inflację sprawiłoby, też, iż mniejszy byłby wzrost PKB. Dlatego na razie nie widać, aby na ołtarzu walki z inflacją NBP zaryzykował przyśpieszenie hamowania wzrostu PKB. Profesor Marek Belka bardziej obawia się, że rząd zacznie walczyć z kryzysem próbując utrzymać wysoki poziom konsumpcji, a to pogorszyłoby stan finansów państwa.

„Polska gospodarka jest dosyć odporna na kryzys ze względu na poziom zadłużenia znacznie niższy niż w krajach zachodniej Europy. Możemy mieć jednak do czynienia z głębszym osłabieniem koniunktury przy jednoczesnym przyspieszeniu wzrostu cen. Nie ma dramatu, ale kończą się dobre czasy, kiedy bezkarnie można rozdawać pieniądze na lewo i prawo” – tłumaczył Belka. Bo to właśnie, mówiąc językiem młodzieżowym, konsumpcja „zaczęła siadać” i pogrążyła wzrost PKB. W 2019 r. wzrosła o 3,9 proc., czyli najwolniej podczas całych rządów PiS, a więc także najwolniej od czasu wprowadzenia programu 500+. To właśnie oznacza pogorszenie nastrojów ludzi. Mniej pewnie czujemy się w pracy, to mniej wydajemy. Innym powodem jest też pewne nasycenie, które nastąpiło w ciągu ostatnich kilku lat. Ci, którzy mieli zrobić zakupy sprzętu AGD (pralki, telewizory, lodówki), już to zrobili i nie mają nowych wydatków. Last but not least – konsumenci dostrzeli wzrost cen, czyli inflację i to też wpłynęło na powstrzymanie się przed zakupami wielu z nich.

Bomba pod gospodarką
Cykliczne spowolnienie czy nawet kryzys nie jest wielkim problemem. To naturalna kolej rzeczy, taka jak zjawiska pogodowe. Prawdziwym problemem polskiej gospodarki jest tykająca pod nią bomba z opóźnionym zapłonem. Nad polską gospodarką bowiem wisi niczym miecz Damoklesa sprawa bankrutującego systemu emerytalnego. W skrócie, nasz system emerytalny to taka przymusowa piramida finansowa. O tyle felerna, że bez kalkulatora można wyliczyć, na podstawie danych o demografii, kiedy się załamie. Można oczywiście wyobrazić sobie, że starzejących się Polaków będą zastępowali na etatach importowani Hindusi, ale czy jesteśmy jako społeczeństwo w stanie przełknąć ściągnięcie kilkunastu milionów obcokrajowców na stałe? No bo przecież „naszym” Hindusom ktoś też będzie musiał płacić emerytury. Platforma Obywatelska zwyczajnie zaczęła likwidować emerytury, podnosząc wiek ich otrzymywania do 67 lat. To także nie ratowało systemu, ale opóźniało wybuch bomby. Złośliwi twierdzili wówczas (w 2013 r.), że kolejnym krokiem rządzącego wówczas PO-PSL będzie wprowadzenie zasady, że aby otrzymać emeryturę, trzeba będzie posiadać pisemną zgodę obojga rodziców. Moment prawdy w polskiej gospodarce zbliża się nieuchronnie. Muszą nastąpić systemowe zmiany w finansowaniu ubezpieczeń społecznych i opodatkowaniu pracy. Jak bowiem powtarza od lat prezydent Centrum Adama Smitha Andrzej Sadowski, dziś składki na ZUS i koszty pracodawcy sięgają nawet 80 proc. etatowej pensji. Skoro oficjalnie mówi się, że wysokie podatki na alkohol i papierosy mają nas skłonić do niepicia i niepalenia, to do czego ma nas skłonić wysokie opodatkowanie pracy?

Na razie rząd PiS bezskutecznie próbuje skłonić przedsiębiorców, aby zaczęli inwestować. Do zaplanowanej stopy inwestycji na poziomie 25 proc. PKB brakuje dużo. W 2019 r. wzrósł on tylko o 0,6 proc. PKB do 18,8 proc. Rząd, który pobudził konsumpcję, dając ludziom pieniądze w postaci 500+, zdaje się nie rozumieć, że aby pobudzić inwestycje musi wykonać analogiczny gest w stosunku do przedsiębiorców. A na razie przedsiębiorcy, ten silnik gospodarki, traktowani są instrumentalnie jako dostarczyciele gotówki do budżetu, którzy zawsze sobie poradzą. Niestety ludowa mądrość mówi, że ludzie zaczynają zachowywać się racjonalnie, gdy wyczerpią wszystkie inne możliwości. Wiele wskazuje na to, że prawdziwa reforma polskiej gospodarki będzie możliwa dopiero, gdy dotknie ją prawdziwy kryzys. Tak jak to miało miejsce w 1989 r., gdy rozpoczynaliśmy transformację ustrojową.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

FMC27news