2.5 C
Warszawa
wtorek, 24 grudnia 2024

Morze Śródziemne

Zapach gazu czy prochu?

Odkrycie ogromnych złóż gazu ziemnego na Morzu Śródziemnym i plany tranzytu surowca miały spełnić marzenia o stabilnym sąsiedztwie Unii Europejskiej. Niestety w grę wchodzą ambicje regionalnych i światowych graczy, które przekształciły wschodnią część akwenu w beczkę prochu. Czy rywalizacja o gazowe złoża przekształci Morze Śródziemne w Bałkany XXI wieku?

„Okręty wojennych flot Grecji, Turcji, Francji, Włoch, a także USA. Samoloty bojowe tych samych państw oraz Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Pływają i latają, manewrując niebezpiecznie, choć póki co jeszcze nie strzelają. A wszystko to na niewielkim odcinku Morza Śródziemnego pomiędzy Grecją i Turcją”. Tak militarną eskalację ostatnich tygodni relacjonuje izraelski portal Detaly. Jak dodaje, miało być przecież zupełnie inaczej.

Wielkie nadzieje

W 2010 r. amerykańska firma Noble Energy wraz izraelskim partnerem Derrick Drilling ogłosiły odkrycie największego złoża gazu na szelfie Morza Śródziemnego. Dziś zasoby „Lewiatana” położonego w odległości 130 km od Hajfy, a więc w izraelskiej strefie morskich interesów ekonomicznych, są oceniane na 600 mld metrów sześciennych paliwa. Wraz z trzema innymi złożami odkrytymi nieco wcześniej Jerozolima dysponuje 840 mld m3, co pozwoli jej zabezpieczyć własne potrzeby energetyczne na 40 lat przy równoczesnym eksporcie błękitnego surowca. Choć szeptem mówi się o kolejnych złożach o łącznej zasobności 1 bln m3.

Rok później w świat poszedł kolejny news. Na szelfie Cypru francuski koncern energetyczny Total odkrył bogate złoże gazu o wielkości szacowanej na 127 mld m3. Od 1974 r., gdy Ankara wysadziła desant spadochronowy, wyspa jest podzielona na część grecką i turecką. Jak wskazuje zaczerpnięta z mitologii nazwa „Afrodyta”, złoże znalazło się w ekonomicznej strefie należącej do cypryjskich Greków. Aby zdać sobie sprawę z zasobności wschodniej części Morza Śródziemnego w gaz, warto przypomnieć, że Polska zużywa rocznie 16 mld m3 paliwa. Jeśli chodzi o Izrael i Cypr, długo wydawało się, że parafrazując znane przysłowie, od przybytku głowa jednak boli. Same złoża to nie wszystko, wydobyty gaz trzeba najpierw dostarczyć potencjalnym odbiorcom. Tymczasem jeśli chodzi o Izrael, inne państwa regionu (poza Egiptem) na brak surowca nie cierpią, biorąc pod uwagę sąsiedztwo monarchii Zatoki Perskiej na czele z Katarem i Bahrajnem. Ba, nawet Syria jest w stanie zaspokoić gazowe potrzeby wewnętrznym wydobyciem. W analogicznej, jeśli nie gorszej sytuacji, znalazł się Cypr, bo to przecież wyspa. Dlatego przez całą dekadę oba świeżo upieczone mocarstwa energetyczne prowadziły kosztowne prace studyjne oraz niekończące się negocjacje na temat sposób i kierunków eksportu paliwa.

Oczywiście jedynym możliwym kontrahentem była i pozostaje Unia Europejska. Tyle że lądowy korytarz tranzytowy jest niemożliwy ze względów geograficznych, a przede wszystkim geopolitycznych. Izrael nie jest uznawany przez świat arabski, a szerzej islamski. W dodatku od 2011 r. cały Maghreb (Północna Afryka) oraz Bliski Wschód stały się areną politycznych i społecznych wstrząsów zapoczątkowanych regionalną Wiosną Narodów. Jeśli chodzi o Europę, monopolistą była Rosja. Przez kilka lat UE żyła ideą „Południowego Strumienia”, którym przez Bułgarię surowiec Gazpromu miał zaopatrywać Turcję, Grecję i Włochy. Na dodatek w 2015 r. Teheran podpisał tzw. umowę jądrową. W zamian za rezygnację z militarnego programu atomowego społeczność międzynarodowa wycofała embargo na dostawy irańskiego gazu. Słowem UE nie rozpatrywała poważnie śródziemnomorskiej marszruty gazowej w ramach strategii dywersyfikacji źródeł surowca. Poza tym od lat w szufladach brukselskich biurokratów kurzą się plany dostaw gazu z Azerbejdżanu, Kazachstanu i Turkmenistanu, a więc z basenu Morza Kaspijskiego. Co stało na przeszkodzie zawarciu umów z Izraelem i Cyprem? Przede wszystkim geologia. Gazociąg z Lewiatana to przecież odległość 2 tys. km. W dodatku jak przełożyć rurociąg na dnie Morza Śródziemnego, którego głębokość dochodzi odcinkami do 3 km? Wreszcie akwen jest uznawany za sejsmicznie niestabilny, o czym świadczą niszczycielskie trzęsienia ziemi w Grecji, Turcji i we Włoszech. Korektę wniosła dopiero rosyjska aneksja Krymu wraz z hybrydową agresją na Ukrainę. W obliczu unijnych sankcji ekonomicznych, które mogły skłonić Kreml do zakręcenia gazowego kurka okazało się, że technologia pozwala poważnie myśleć o śródziemnomorskim gazie. Tym bardziej, że w 2019 r. francuski Total i włoska Eni odkryły na cypryjskim szelfie kolejne bogate złoże.

Dlatego w styczniu 2020 r. Komisja Europejska zawarła z Izraelem, Cyprem i Grecją umowę o wspólnej budowie gazociągu East Mead. Rurociąg Wschodnio-Śródziemnomorski ma mieć długość 1900 km, z czego 1300 km po dnie morza. 200-kilometrowy odcinek połączy złoża Lewiatan i Afrodytę. Kolejny odcinek o długości 700 km poprowadzi na Kretę, a ostatni 400-kilometrowy na Półwysep Peloponeski, czyli do kontynentalnej Grecji, która tym samym stanie się południowym hubem gazowym Unii Europejskiej. Następnie odcinek lądowy o długości 600 km doprowadzi surowiec do włoskiego rurociągu Posejdon. Drugą odnogą będzie interconnector Grecja-Bułgaria. W sumie umowa przewiduje moc przesyłową 11 mld m3 rocznie, z perspektywiczną możliwością podwojenia objętości importu w zależności od potrzeb energetycznych odbiorców. W grę wchodzi zatem zaspokojenie od 4 do 8 proc. obecnego zapotrzebowania gazowego państw UE. Zważywszy na strategię neutralnej ekologicznie gospodarki Unii, procentowy udział East Mead w gazowym zapotrzebowaniu Europy może jeszcze wzrosnąć.

Na razie zgodnie z umową Bruksela przeznaczyła 38 mln euro na techniczne wsparcie planowania, jednak ogólne szacunek kosztów mówi o 7–8 mld euro. Niestety umowa wygląda pięknie jedynie na papierze. Pięścią w stół uderzyła Turcja, wyeliminowana kompletnie ze śródziemnomorskiego rozdania gazowego.

Wielkie manewry

Izraelskie media krzyczą nagłówkami: „Wielka wojna z powodu maleńkiej wyspy” i „Największa koncentracja militarna na Morzu Śródziemnym od czasu Wojny w Zatoce Perskiej”. To prawda, gdyż w 2019 r. odwieczną wrogość grecko-turecka zyskała nowy front gazowy. Epicentrum zbrojnej eskalacji jest maleńka wyspa Kastelorizo na Morzu Egejskim. Należy do Grecji, ale jest położona 3 km od wybrzeża Turcji. W sierpniu Ankara opublikowała wideo sześciu swoich F-16, które startowały alarmowo na przechwycenie takiej samej eskadry greckich F-16, które nadleciały z bazy na Krecie. Ateny odpowiedziały filmem z przechwycenia tureckiego okrętu podwodnego, który został wykryty na greckich wodach terytorialnych, ok. 70 km od stolicy kraju. Wszystko zaczęło się w ubiegłym roku wraz z odkryciem kolejnego złoża gazowego na Cyprze. Prace poszukiwawcze Total i Eni wywołały oburzenie w tureckiej części wyspy. Roszczenia cypryjskich Turków poparła Ankara, która wysłała eskadrę marynarki wojennej, zmuszając włoską jednostkę badawczą do wycofania się z akwenu. Na tym nie koniec. Gdy Izrael, Grecja i Cypr zawarły z UE umowę o gazociągu, Ankara odpowiedziała dwustronnym porozumieniem z Libią o delimitacji morskiej granicy. Na jej mocy Turcja tak rozszerzyła swoje wody terytorialne, że zablokowała trasę planowanego rurociągu do Europy.

Trzy państwa zaangażowane w projekt gazowy twierdzą zgodnie: „Turecko-libijskie porozumienie graniczne łamie konwencję ONZ o międzynarodowym prawie morskim, naruszając suwerenność Grecji i strefę ekonomicznych interesów Cypru”. Tyle że taka opinia nie robi na Turcji wrażenia, bo Ankara nigdy nie ratyfikowała konwencji ONZ. Dlatego sytuacja jest patowa, co przyznają nawet tureccy eksperci. „Nie naruszamy żadnego prawa międzynarodowego. Z drugiej strony, żeby libijsko-turecka umowa delimitacyjna miała sens, musi zostać uznana przez Grecję, na co Ateny nigdy się zgodzą”, brzmi prawna opinia Uniwersytetu Stambulskiego. Dlatego w odwecie za umowę z uznanym przez społeczność międzynarodową rządem libijskim, Grecja zawarła tajny pakt morski z Egiptem, analogiczny do tureckiego. Gniew prezydenta Recepa Tayyip Erdoğana nie miał granic. Większość ekspertów jest zgodna, że umowa z Libią była instrumentem nacisku. Turecka propozycja nie do odrzucenia brzmiała: albo dajecie nam udział w eksploatacji cypryjskich złóż, a więc i w gazociągu East Mead, albo zablokujemy inwestycję. Tymczasem umowa grecko-egipska zagnała Ankarę w narożnik. Dlatego po „grecko-egipskim nożu w plecy” Turcja odmówiła negocjacji. Na akwen sporny z Grecją i Cyprem pod względem terytorialnym, wyznaczony wyspami Karpatos, Rodos, Kastelorizo, wysłała własny statek geologiczny pod ochroną pięciu okrętów wojennych. Ateny odpowiedziały eskortą własnej marynarki wojennej. Emocje osiągnęły taki poziom, że doszło zderzenia tureckiej i greckiej fregaty. O ile strona grecka nazywa incydent wypadkiem, Ankara mówi już o prowokacji.

Na niebie Kastelorizo trwają przepychanki myśliwców. Grecja, Francja, Włochy prowadzą na spornym akwenie manewry pod egidą NATO. Biorą w nich udział F-16 Zjednoczonych Emiratów Arabskich, bo Abu-Dhabi ma potężnie na pieńku z Ankarą. Natomiast turecka marynarka ćwiczy wspólnie z okrętami USA, choć Waszyngton dystansuje się na razie od awantury.

Bez USA ani rusz

W tym momencie pora przejść od militarnych demonstracji do dyplomatycznych akcji, które w bilateralną rywalizację włączają regionalnych i światowych graczy. „Z pewnością w pojedynkę z Turcją sobie nie poradzimy”, tak brzmi zgodny głos greckich ekspertów. Choć premier Kiriakos Mitsotakis, a za nim minister obrony, na pytania dziennikarzy odpowiadają zdecydowanie: Tak, jesteśmy gotowi do wojny, to sytuacja nie jest różowa. Grecka armia jest trzy razy mniejsza od tureckiej, ma o połowę mniejszy budżet i arsenał. Porównywalne jest tylko lotnictwo, za to Ankara ma wyraźną przewagę na morzu. Przede wszystkim jednak Greków jest 11 mln, gdy Turcy dobijają do 80 mln. Ponadto Turcja z sukcesem produkuje ofensywne systemy uzbrojenia. Dlatego Grecja stawia na budowę koalicji, wyrównujących dysproporcje wojskowe. Od 2019 r. Atenom udało się zbudować dwie osie, a raczej trójkąty dyplomatycznego poparcia. Pierwszą jest koalicja z Cyprem i Izraelem. Jerozolima uważa wprawdzie Teheran za egzystencjalnego wroga. Tym niemniej szef wywiadu politycznego Mossad Josi Kohen powiedział ostatnio: Turcja jest takim samym zagrożeniem naszego bezpieczeństwa jak Iran, jeśli nie większym. Ankara wspiera finansowo palestyńskich radykałów z HAMAS. W ostatnim tygodniu sierpnia Erdoğan przyjął ostentacyjnie delegację ze Strefy Gazy, w skład której weszli palestyńscy terroryści, za których głowy USA wyznaczyły nagrodę 5 mln dolarów.

W cieniu nawiązania stosunków dyplomatycznych pomiędzy Izraelem i Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi prawie niezauważalnie przeszła wizyta greckiego ministra spraw zagranicznych w Jerozolimie. Tymczasem Izrael zobowiązał się dać Atenom mocne dyplomatyczne wsparcie w konflikcie z Ankarą. Jeśli już mowa o Bliskim Wschodzie, Greków wsparły Egipt i ZEA tworząc drugi trójkąt. Powodem jest nienawiść do ugrupowania „Bracia Muzułmańscy”. Pod inną nazwą to polityczne zaplecze tureckiego prezydenta. Tymczasem reżimy w Kairze i Abu Dhabi uważają islamskich radykałów za największe zagrożenie dla swojej władzy. Dlatego ZEA wysłały do Grecji swoje myśliwce. Natomiast Kair wspiera wojskowo armię libijskiego marszałka Chalify Haftara, walczącą o Libię z protureckim rządem. Haftara popiera również Rosja i Francja, która jest stałym oponentem Turcji w jej dążeniach do integracji z Unią Europejską. Paryż tradycyjnie widzi w Atenach partnera swoich interesów na Morzu Śródziemnym dlatego Emanuel Macron oskarża Turcję o eskalowanie gazowego konfliktu. Daje wyraz swoim antypatiom pisząc po grecku w Twitterze, a co najważniejsze, wysłał na Cypr fregaty rakietowe typu „La Fayette” i myśliwce „Rafale”. Dlatego grecki premier nazywa Paryż najlepszym przyjacielem Kipriotów, za to Macron liczy już miliardy euro, które Ateny muszą wydać na modernizację floty i sił lądowych. Z drugiej strony, aktywnym poparciem Grecji Macron rekompensuje porażkę Francję w Libii, w której straciła decydujący głos. Przede wszystkim jednak Morze Śródziemne to interes ekonomiczny. Firma Total liczy na krociowe zyski z udziału w budowie gazociągu East Mead oraz z eksploatacji cypryjskiej Afrodyty. Przy okazji wychodzi francuska hipokryzja. „W Europie naciskamy na ekologiczną gospodarkę odnawialnych źródeł energii, a na Morzu Śródziemnym bijemy się o gaz”, pisze „Le Figaro”.

Wreszcie Grecji udało się stopniowo pozyskać Brukselę. Agresywna polityka Turcji wywołała należną reakcję Komisji Europejskiej i eurodeputowanych. Dziś Unia potępia zmianę morskich granic i grozi Ankarze sankcjami w przypadku zablokowania eksploatacji złóż gazu. Wreszcie Grecja liczy po cichu na wsparcie innego, historycznego sojusznika, z którym wiąże ją wspólnota prawosławia. Chodzi oczywiście o Rosję, ale greccy komentatorzy kręcą głowami z powątpiewaniem. Moskwa widzi w East Mead zagrożenie dla europejskiego monopolu gazowego. Poza tym ma własne bliskowschodnie kalkulacje. Przecież w dużej mierze syryjska interwencja wojskowa Kremla jest dedykowana przecięciu lądowego korytarza tranzytowego do śródziemnomorskiego wybrzeża. Miał nim popłynąć gaz z Zatoki Perskiej.

Gazowy konflikt na południowej flance NATO i Unii Europejskiej nie należy obecnie do amerykańskich priorytetów. Na razie, bo bez arbitrażu USA się nie obejdzie. Eksperci wątpią wprawdzie w możliwość wybuchu zbrojnego konfliktu grecko-tureckiego, ale są zgodni. Do kryzysu doszło, ponieważ już administracja Baracka Obamy ograniczyła obecność Stanów Zjednoczonych w regionie. Administracja Donalda Trumpa kontynuuje ten kurs, jednak korektę wniosła technologia. Kosztowny gazociąg East Mead nie musi w ogóle powstać, aby izraelski gaz trafiał do Europy. Wystarczą odpowiednie terminale LNG w Izraelu, na Cyprze i w Grecji kontynentalnej. Lecz stałe rejsy ogromnych gazowców przewożących koncentrat będą wymagały geopolitycznej stabilizacji akwenu lub silnej eskorty konwojowej. Oba rozwiązania bez udziału floty amerykańskiej są niemożliwe. Tym bardziej, że rolę USA próbują bezskutecznie zagrać Niemcy. Do Berlina ślą protesty i Grecja, i Turcja licząc na wsparcie Angeli Merkel. Bezskutecznie ponieważ niemiecka dyplomacja jest rozrywana sprzecznymi interesami własnego biznesu. Merkel nie po to murem stoi za gazociągiem Nord Stream-2, czyli niemiecko-rosyjskim monopolem gazowym w Europie, aby dopuścić do budowy niezależnego systemu przesyłowego.

Ponadto mocarstwowa polityka Berlina zakłada przejęcie od USA roli gwaranta politycznego nie tylko w Europie, ale także w bezpośrednim otoczeniu. Tym niemniej, według BBC Niemcy nie mają odpowiedniego potencjału dla rozładowania obecnej eskalacji. „Nie widzimy instrumentów nacisku, którymi Berlin mógłby „zgasić gazowy pożar na Morzu Egejskim”, powątpiewa wprost redakcja BBC. Dlatego wszystkie strony coraz częściej zwracają wzrok na Waszyngton. Tylko Biały Dom ma odpowiednie kijki i marchewki zarówno dla Turcji, jak i Grecji. Przede wszystkim jednak amerykański arbitraż może doprowadzić obie zwaśnione strony za stół negocjacji. W takim przypadku sukces amerykańskiej dyplomacji wygaszający trwający od stuleci turecko-grecki konflikt, byłyby nie mniej epokowym sukcesem niż normalizacja stosunków izraelsko-arabskich.

Eksploatacja gazowych złóż z udziałem Ankary mogłaby na trwale uspokoić region, wzmacniając pokój na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. Dobrobyt jest największym wrogiem islamskich ekstremistów i terrorystów z ISIS i Al-Kaidy. Poza wszystkim, wbrew propagandowym opiniom na temat Donalda Trumpa, Waszyngton jest zainteresowany we wzmocnieniu integralności Sojuszu Północnoatlantyckiego, a przecież Grecja i Turcja to dwaj członkowie NATO.

FMC27news