Narzucane przez niemal wszystkie państwa ograniczenia prowadzą do powolnej śmierci tysięcy małych biznesów. Czy nadchodzi epoka totalnej dominacji korporacji?
Obawy o upadek tysięcy firm pojawiły się już w połowie marca tego roku, gdy wprowadzony z dnia na dzień lockdown zamroził na wiele tygodni kilka sektorów polskiej gospodarki. Rząd zareagował dość szybko, uruchamiając kolejne tarcze antykryzysowe, w wyniku których udało się uratować płynność i podtrzymać konsumpcję. Było to jednak działanie doraźne, zakładające możliwość szybkiego opanowania kryzysu oraz bazujące na przekonaniu, że śmiertelność nowej choroby sięga nawet 5 proc. liczby ogółu zakażonych.
Cios w trakcie odbudowy
Letnie miesiące sprawiły, że gospodarka w wielu obszarach odżyła i rozpoczęła się mozolna odbudowa strat. Nastroje w polskiej gospodarce były jeszcze niedawno naprawdę pozytywne, a według danych przedstawionych przez Główny Urząd Statystyczny produkcja przemysłowa wzrosła we wrześniu rok do roku aż o 5,9 proc. wobec wcześniej prognozowanych 3,5 proc. Coraz bardziej rozpędzało się także budownictwo, a liczba oddanych do użytku we wrześniu mieszkań (blisko 21 tys.) ustanowiła nawet rekord dla całego okresu III RP.
Wszystkie te optymistyczne wskaźniki ulegną jednak zapewne wkrótce mocnej weryfikacji, ponieważ wraz z nadciągającym kolejnym lockdownem wzrasta ogromnie niepewność. Dla wielu branż jest ona tym większa, że rząd z dnia na dzień narzucił zamknięcie barów, restauracji, siłowni, klubów fitness, a na dniach spodziewane jest ograniczenie lub nawet całkowite zamknięcie salonów fryzjerskich czy też instytucji kulturowych. W praktyce, nie nazywając tego oficjalnie lockdownem, „dobra zmiana” zamraża z wolna niemal te same branże, które ucierpiały najbardziej na wiosnę.
Czasami zwraca się uwagę na to, że obecnie sytuacja jest dla biznesu nieco mniej dramatyczna, ponieważ przez ostatnie kilka miesięcy zdołał dostosować się do nowych warunków, uruchomił pracę zdalną i – co najważniejsze – zdążył zabezpieczyć na niepewną przyszłość spore zapasy gotówki. Według oficjalnych danych na rachunkach bieżących i depozytach polskich firm znajduje się obecnie rekordowa suma pieniędzy. Wpływ na to miały bez wątpienia tarcze antykryzysowe, które części firm pomogły wprawdzie przetrwać, lecz w wielu przypadkach zasypały firmy nadmiarową gotówką. Tak świetne dane dotyczące ilości dostępnych środków nie powinny jednak przesłaniać faktu, że tysiące firm znajdzie się wkrótce w stanie bankructwa.
Wedle szacunków jeszcze sprzed jesiennego wzrostu zachorowań liczba upadłości w Polsce miała wzrosnąć w 2020 r. aż o 13 proc. Skala problemu zapewne jednak się pogłębi, gdyż już wkrótce będziemy mieli także do czynienia z sytuacją, w której wiele działalności gospodarczych zwyczajnie przestanie istnieć.
Tykająca bomba
Narastający z każdym miesiącem kryzys dotyka w szczególności przede wszystkim małe i średnie przedsiębiorstwa, gdyż to właśnie one tworzą branżę usługową dotkniętą przez ograniczenia. Choć o wiele większe ogniska zakażeń generują potencjalnie tak naprawdę duże firmy, a w szczególności te zatrudniające pracowników produkcyjnych, ciężar wyhamowania rozprzestrzeniania się wirusa przerzucono właśnie na małe podmioty. Dostrzec w tym można sporą niesprawiedliwość, gdyż nie ma praktycznie żadnej racjonalnej przyczyny uzasadniającej konieczność całkowitego zamknięcia np. lokali gastronomicznych.
Problem nadciągającej fali bankructw i upadłości małych i średnich przedsiębiorstw dotyczy oczywiście nie tylko Polski, ale całej Europy, która ze wszystkich regionów świata odczuła skutki koronakryzysu bodaj najbardziej boleśnie. Przeprowadzone przez firmę konsultingową McKinsey badania wykazały niedawno, że prawie połowa firm z sektora MŚP na Starym Kontynencie obawia się, że nie przetrwa kolejnych 12 miesięcy. Poziom przychodów i zysków spadł do takiego poziomu, że za rok dalsze brnięcie w straty – nawet mimo kolejnych zastrzyków gotówki ze strony państwa – będzie już kompletnie pozbawione sensu.
W Polsce w sektorze małych i średnich przedsiębiorstw zatrudnionych jest ponad 4 mln osób, a w całej Europie 90 mln. Oznacza to, że cały kontynent ogarnięty kolejną falą lockdownów i stanów wyjątkowych siedzi tak naprawdę na wielkiej beczce prochu. Jeśli forsowana przez władze konieczność walki z koronawirusem przy pomocy drastycznych metod utrzyma się przez cały okres jesienno-zimowy, może to oznaczać prawdziwą zagładę podmiotów, które stanowią o sile i rozwoju polskiej gospodarki (to właśnie w nich odnotowywano w ostatnich latach najwyższy wzrost wynagrodzeń).
Korzyść dla wielkich
Na kryzysie i upadku mniejszych podmiotów zyskają bez wątpienia wielkie firmy, które stały się wielkimi beneficjentami kolejnych pakietów stymulacyjnych. W związku ze zwalczaniem gospodarczych skutków koronawirusa największe sumy na świecie przeznaczono bowiem na podtrzymanie przy życiu giełd oraz kursów akcji. Ogromne środki popłynęły w ten sposób do międzynarodowych spółek, które pomimo kiepskiej koniunktury wręcz opływają w gotówkę.
Wielkie podmioty są zawsze traktowane przez władze dużo lepiej niż gospodarczy plankton małych firm. Warto o tym pamiętać, gdyż już od kilku miesięcy globalne elity finansowe i polityczne nawołują do tzw. wielkiego resetu, czyli potrzeby ustanowienia nowego systemu w światowej gospodarce i finansach. Szczegóły owej akcji są jak na razie słabo znane, lecz przedstawiciele m.in. Międzynarodowego Funduszu Walutowego czy też Banku Światowego coraz częściej sugerują, że dopuszczaliby możliwość globalnej akcji redukcji długu. Jak dobrze wiadomo, w przypadku każdego postępowania upadłościowego sądy starają się zawsze zaspokoić przede wszystkim roszczenia dużych podmiotów. Do analogicznej sytuacji dojdzie zapewne także przy okazji ustalania szczegółów nowego, postpandemicznego porządku.
Codziennością małych i średnich firm jest nieustanna walka o utrzymanie, spłata wielu rat jednocześnie i radzenie sobie ze stale rosnącą liczbą regulacji. Od 2020 r. podmiotom tym rzucono pod nogi kolejną kłodę w postaci widma powracających co jakiś czas lockdownów. Nim na dobre nadeszła druga fala zwiększonej liczby zachorowań, premier Morawiecki zaczął już nawet straszyć obywateli trzecią falą. Tak ogromny zakres niepewności względem przyszłości może zadziałać w sposób wyniszczający dla małych i średnich firm. W warunkach wysokiego ryzyka z powodzeniem działać mogą jedynie firmy posiadające znaczne zabezpieczenie kapitałowe, a do takich należą niemal wyłącznie duże przedsiębiorstwa.
Polski rząd może obiecywać, że w razie kolejnego lockdownu uruchomi odpowiednie środki finansowe. Teoretycznie jest jeszcze na to spory zapas, bo pomimo rekordowego deficytu zadłużenie polskiego państwa nie osiągnęło jeszcze greckich czy włoskich rozmiarów. Wartość dotychczasowych transz tarczy antykryzysowej osiągnęła poziom 11,7 proc. PKB, co wciąż stanowi zalewie jedną trzecią tego, co wydali Niemcy. W pewnym momencie może jednak dojść do efektu domina: upadłości w jednej branży mogą pociągnąć za sobą kolejne i w dość szybkim czasie mozolnie odbudowywany po 1989 r. sektor może znaleźć się w dużych opałach. Daleko idące ograniczenia w funkcjonowaniu gospodarki powinny były tak naprawdę być absolutną ostatecznością, lecz zdecydowano się na nie już w na początku jesieni. Rząd poczyniłby znacznie lepszą inwestycję, gdyby zadłużył się na poczet budowy odpowiedniego zaplecza medycznego zdolnego przejść obronną ręką przez największą falę zachorowań. Tego jednak zaniechano, a rachunek za to zapłacą polscy przedsiębiorcy.