Recep Tayyip Erdoğan seryjnie wplątuje Turcję w międzynarodowe awantury. Nie bez sukcesów odbudowuje geopolityczną strefę wpływów imperium Osmanów. Problem leży w kosztach, bo mocarstwowa strategia postawiła turecką gospodarkę na granicy upadku.
„Turecki minister finansów i skarbu państwa Berat Albayrak podał się do dymisji” – poinformowała telewizja Al Arabiya. Zacytowała również twitterowy wpis byłego już członka gabinetu. „Zdecydowałem, że z powodów zdrowotnych nie mogę kontynuować mojej pracy. Byłem ministrem przez pięć lat” – napisał w Instagramie 42-letni Albayrak. Zamiast komentarza można zapytać: kogóż obchodzi los jakiegoś ministra z dalekiego kraju? Otóż powinien, bowiem urzędnik, który podał się do dymisji, jest prywatnie mężem Esry, starszej córki prezydenta Turcji Recepa Tayyipa Erdoğana. Czy jednak rodzinne nieporozumienia, nawet gdy ze względu na autorytarny styl rządów światowe media nazywają teścia sułtanem, są powodem do niepokoju?
Zdecydowanie tak. Według Al Arabiya dzień po ustąpieniu zięcia ze stanowiska, Erdoğan zwołał nadzwyczajne posiedzenie komitetu centralnego partii władzy „Sprawiedliwość i Rozwój”. Podczas obrad zdymisjonował również dotychczasowego szefa banku centralnego Murata Uysala. Dlatego nie bez przyczyny dobrze poinformowana telewizja Zjednoczonych Emiratów Arabskich postawiła tezę, że „turecką gospodarkę czekają ciężkie dni”. Al Arabiya postawiła równocześnie pytanie: czy roszady kadrowe uratują Erdoğana przed krachem ekonomicznym? Z pewnością krachem zakończył się program sanacji gospodarczej wdrożony wiosną tego roku przez tureckiego prezydenta. Jest to zarazem odpowiedź na powody zdymisjonowania dwóch bliskich współpracowników, którzy najwyraźniej stali się kozłami ofiarnymi eksperymentu stymulacyjnego Erdoğana.
Jeszcze kilka tygodni temu Berat Albayrak mówił oficjalnie o tegorocznym wzroście gospodarczym kraju szacowanym na 0,3 proc. Zięć prezydenta chwalił się programem rozwoju, który w latach 2021–2023 miał przynieść coroczny wzrost PKB o ok.1 proc. W dobie koronawirusowych turbulencji byłby to bardzo dobry rezultat. Natomiast były już prezes banku narodowego raportował o pokonaniu skutków zimowego załamania tureckiej liry i stabilizacji kursu waluty, a wiec finansów publicznych. Tymczasem opublikowane na początku listopada wyniki III kwartału wstrząsnęły tureckim biznesem, doprowadzając do kolejnego historycznego tąpnięcia walutowego.
Szacunki statystyczne wykazały bowiem, że gospodarka zakończyła kolejny kwartał na minusie, kurcząc się o kolejne 0,8 proc. Tym samym rację mieli ekonomiści Międzynarodowego Funduszu Walutowego, którzy prognozowali, że z powodu epidemii COVID-19 Turcja, będąca przecież członkiem klubu G-20, zakończy 2020 r. z PKB mniejszym o ok. 5–7 proc. W każdym razie poziom rocznego produktu krajowego liczony kwartalnie zamknął się spadkiem o 9,9 proc. Z tym że do nadzwyczajnego posiedzenia KC prezydenckiego „PiR” nie doprowadziły jedynie epidemiczne perturbacje. Zdaniem emirackiej telewizji jest to dowodem narastających wątpliwości co do skuteczności ekonomicznej, a szczególnie finansowej polityki Erdoğana.
Jak przypominają analitycy Goldman Sachs, zimą turecka lira przeżyła załamanie wartości. Zgodnie z danymi agencji Bloomberg w lutym tego roku kurs narodowej waluty w stosunku do dolara runął o 25 proc. Notowania na stambulskiej giełdzie obniżyły się o 10 proc. Najdotkliwszym skutkiem jest inflacja rozpędzona do 12 proc. Turecka gospodarka wpadła w stagnację, która bardzo negatywnie wpłynęła na poziom zatrudnienia. Do walki o przywrócenie równowagi ruszył osobiście prezydent, za namową doradców inicjując impuls stymulacyjny. Ni mniej ni więcej, tylko nakazał państwowym bankom aby nawodniły rynek tanimi kredytami. W tym celu bank centralny nie tylko rozpoczął dodruk pieniędzy, ale utrzymał stawki procentowe poniżej poziomu inflacji.
W takiej sytuacji ogłoszenie wyników ekonomicznych III kwartału odegrało jedynie rolę detonatora nastrojów biznesowych. Inwestorzy przystąpili do panicznej wyprzedaży tureckich aktywów, a drobni ciułacze do szturmu na dolary. W pierwszych dniach listopada kurs narodowej waluty osłabł z 6,8 do 8,35 liry za 1 dolara, co w bilansie rocznym oznacza spadek wartości o 30 proc. Na razie, bo najgorsze przed Ankarą. Rośnie deficyt handlowy, który tylko we wrześniu uległ potrojeniu do wartości 5 mld dol. w skali miesięcznej. Tani pieniądz sprawia, że import wzrósł o 23 proc. zaś eksport tylko o 4,5 proc. Mimo tego nowy szef banku centralnego uporczywie twierdzi, że obroty tureckiej gospodarki zwiększają się o tyle, że wzrost ma kształt litery „V”.
Natomiast eksperci Goldman Sachs mówią o najnowszych danych krótko: „Turcja znalazła się w głębokiej recesji wywołanej tyleż negatywnymi skutkami globalnej pandemii, co fatalną polityką monetarną władz”. Tymczasem władca w Turcji jest tylko jeden i o jego perspektywy chodzi. To „sułtan” Recep Tayyip Erdoğan. Widząc skutki własnej polityki ekonomicznej, brnie w eskalację międzynarodową, aby odwrócić uwagę opinii publicznej od nadciągającej katastrofy.
Cena imperium
– Erdoğan oraz jego „Prawo i Rozwój” rządzą Turcją jak rodzinnym biznesem – powiedział dziennikarzom „The Spectator” czołowy polityk opozycyjny Kemal Kılıçdaroğlu. To przewodniczący prozachodniej Republikańskiej Partii Ludowej. RPL to z kolei spadkobierczyni myśli politycznej tureckiego Józefa Piłsudskiego – Mustafy Kemala Atatürka, który po I wojnie światowej uratował kraj od rozpadu. Zdaniem Kılıçdaroğlu, tylko pozbawienie Erdogana władzy może uratować Turcję i jej gospodarkę, o ile już nie jest zbyt późno spoglądając na głębię kryzysu, w którym się znalazły. Przyczyna leży w politycznych i ekonomicznych kosztach imperialnej polityki „sułtana”. Kolejne awantury skonfliktowały Ankarę z Waszyngtonem, Brukselą i innymi stolicami Unii Europejskiej, a także ze wszystkimi sąsiadami oraz dotychczasowymi sojusznikami, na czele z Izraelem i sunnickimi monarchiami Zatoki Perskiej.
Taktyczna współpraca z Rosją nie zrekompensuje utraconych inwestycji i kontraktów, które do czasu objęcia władzy przez Erdoğana płynęły do Turcji szerokim strumieniem. Moskwa jest zbyt słabym partnerem ekonomicznym. Wspólnym mianownikiem są jedynie dostawy rosyjskich surowców energetycznych w zamian za turecką produkcję rolno-spożywczą, która łagodzi skutki wzajemnego embarga z UE. Jeśli chodzi o geopolitykę, zamiast o współpracy można mówić raczej o narastającym i coraz bardziej otwartym konflikcie interesów.
Przyczyna niechęci, którą Zachód darzy Erdoğana leży w reformach kraju, który po nieudanym zamachu stanu armii w 2016 r. przeszedł terapię intensywnej islamizacji administracji, mediów i życia publicznego. Do więzień trafiło ponad 50 tys. osób z bodaj wszystkich grup społecznych i zawodowych. To otworzyło drogę dla opanowania państwa przez ludzi wiernych Erdoğanowi. Przy tym partia „Prawo i Rozwój” to nic innego, jak turecki klon ugrupowania „Bracia Muzułmańscy” o koranicznej ideologii i programie działania. Nic dziwnego, że Turcja stała się natychmiast wrogiem dla sunnickich dyktatur laickich, takich jak egipska. Identyczna bariera legła pomiędzy Ankarą i monarchami Zatoki Perskiej. „Bracia Muzułmańscy” są zbyt niebezpieczną alternatywą dla obecnych reżimów władzy w regionie.
Agresywna polityka wewnętrzna i zagraniczna Erdoğana ma jeden cel. Odbudowę tureckiej strefy wpływów w historycznych granicach imperium osmańskiego. Gdybyż jednak chodziło wyłącznie o soft power.
Tymczasem Ankara wspiera finansowo i zbrojnie palestyńskich radykałów islamskich z Hamasu, muzułmańskich fundamentalistów walczących o Syrię oraz ich libijskich odpowiedników. Wraz z wybuchem wojny o Górski Karabach, tureckie macki pokazały swoją siłę na obszarze posowieckim. Jednak głównym zarzutem adresowanym personalnie do Erdoğana jest cyniczne wykorzystanie ideologii islamskiej do pragmatycznego utrzymania władzy. Skrajny pragmatyzm stał się znakiem firmowym „sułtana”, który dla osiągniecia rezultatów politycznych eskaluje relacje międzynarodowe.
Szantażuje UE zalewem nielegalnych imigrantów, zaognia konflikt gazowy z Grecją i Cyprem na Morzu Śródziemnym oraz nawołuje pośrednio do aktów islamskiego fundamentalizmu we Francji. Podważa spójność i siłę militarną NATO kupując rosyjskie systemy rakietowe S-400. Jednocześnie podminowuje rosyjskie wpływy na posowieckim Kaukazie i w Azji Środkowej.
Nic dziwnego, że turecki biznes znalazł się na cenzurowanym, a cała gospodarka klepie biedę z powodu imperialnego snu Erdoğana. Tymczasem jedyną propozycją „sułtana” jest zabójcza autarkiczność oraz wplątywanie kraju w kolejne awantury międzynarodowe. Niestety, jak pokazała najnowsza wojna azersko- -ormiańska dzieje się tak coraz częściej z mniej lub bardziej otwartym udziałem tureckiej armii.