8.9 C
Warszawa
poniedziałek, 7 października 2024

Czy dojdzie do eskalacji?

Polska i Węgry wetują porozumienie w sprawie unijnego budżetu powiązanego z kwestią praworządności. Nie ma co ukrywać, sytuacja jest napięta. Czy UE podłoży Warszawie atomową świnię i dojdzie do eskalacji? Czy Bruksela nie odważy się na radykalne działania i znajdzie wolę kompromisu? Bez względu na scenariusz Zjednoczona Europa znajduje się w bardzo poważnym kryzysie, który zaważy na jej przyszłości.

Podczas posiedzenia Komitetu Stałych Przedstawicieli państw członkowskich, który 16 listopada miał zatwierdzić ramy budżetu UE oraz podziału Funduszu Odbudowy (przeciwdziałającemu gospodarczym skutkom pandemii), polski ambasador i jego węgierski kolega w imieniu swoich rządów zawetowali obie struktury unijnych środków. Informację Polskiej Agencji Prasowej potwierdził Sebastian Fischer. Rzecznik niemieckiej prezydencji w UE powiedział, że „państwa członkowskie nie osiągnęły jednomyślności w sprawie wieloletniego budżetu UE i Funduszu Odbudowy”.

Zatem stało się to, na co zanosiło się od dłuższego czasu, zgodnie z ostrzeżeniami Warszawy i Budapesztu. O co toczy się gra i jakie będzie miała konsekwencje dla Polski, Węgier, pozostałych 25 państw członkowskich i samej Unii Europejskiej? Jeśli chodzi o wymiar finansowy, warto sięgnąć po cytat z oficjalnego portalu Komisji Europejskiej.
„Długoterminowy budżet UE w połączeniu z inicjatywą NextGenerationEU, która jest tymczasowym instrumentem pobudzającym ożywienie gospodarki, to największy pakiet środków, jaki został dotychczas sfinansowany z unijnego budżetu. Łączna kwota 1,8 bln euro pomoże odbudować gospodarkę Europy po kryzysie wywołanym COVID-19. Nowa Europa będzie bardziej przyjazna dla środowiska, bardziej cyfrowa i odporniejsza na kryzysy”.

Taki komunikat został opublikowany 10 listopada wraz z informacją, że Parlament Europejski i negocjatorzy państw członkowskich osiągnęli porozumienie co do obu funduszy. Skąd więc polsko-węgierskie weto? Sebastian Fischer, komentując decyzję, zwrócił uwagę, że „dwa kraje członkowskie wyraziły sprzeciw wobec jednego elementu pakietu, ale nie co do istoty porozumienia o wieloletnich ramach finansowych”.

Wyjaśnienie znajdujemy pod datą 5 listopada. Jak poinformowała KE, tego dnia „Parlament Europejski i niemiecka prezydencja osiągnęły wstępne porozumienie na temat mechanizmu wiążącego wypłaty budżetowe z przestrzeganiem praworządności”. Premier Mateusz Morawiecki komentując działania Berlina i PE oświadczył, że „Warszawa skorzysta z przysługującego prawa i zawetuje osiągnięte porozumienie, jeśli zakładany mechanizm będzie sprzeczny z polskim interesem”. Według szefa polskiego rządu wydatki budżetu UE nie mogą być uzależnione od Komisji Europejskiej oceniającej funkcjonowanie państwa polskiego. „Chcemy uczciwie wydać każde euro, ale nie godzimy się, aby ich przyznanie zależało od poglądów KE na to, jak działa suwerenne państwo, suwerenne władze polskie i niezależne sądy”.

W podobnym tonie wypowiedział się premier Wiktor Orbán, ostrzegając instytucje wspólnotowe o węgierskim wecie. Identycznie jak Warszawa, Budapeszt nie godzi się na to, aby Komisja Europejska otrzymała „broń atomową”, której użycie zamrozi wypłatę unijnych dotacji budżetowych. Tym bardziej, że decyzję podejmą państwa UE, ale nie jednomyślnie, tylko kwalifikowaną większością głosów. Z niemieckiego projektu wynika, że wystarczą głosy 15 z 27 państw, na obszarze których żyje 65 proc. mieszkańców Unii. Na zapowiedź stanowczego „nie” Warszawy i Budapesztu odpowiedział również Niemiec. Minister stanu ds. Europy Michael Roth „ostrzegł Polskę i Węgry”, aby nie blokowały unijnego budżetu, byłoby to bowiem „bardzo niebezpieczne”.

– W naszym wspólnym interesie jest szybkie uruchomienie funduszu odbudowy, tak pilnie potrzebnego na złagodzenie społecznych i gospodarczych skutków pandemii. Kto go blokuje, szkodzi przecież sam sobie – oświadczył Roth w wywiadzie dla „Die Welt”.

– Celem niemieckiej prezydencji w UE jest lepsza ochrona i wzmocnienie praworządności – wyjaśniał polityk SPD.
– Za pomocą tego nowego mechanizmu możemy obciąć środki, jeżeli państwo członkowskie naruszy zasady praworządności – zarazem pogroził otwarcie. Dla objętego takimi sankcjami rządu może to być „jak najbardziej dotkliwe finansowo”.
– Jeżeli Komisja Europejska skorzysta ze swoich możliwości, ten nowy instrument będzie bolesny – podkreślił Roth.

Co dalej?

Zatem eskalacja, bo sytuacja spełnia warunki katastrofy kolejowej wywołanej przez pociągi pędzące z przeciwnych kierunków na tym samym torze. Z tym że weto i listopadowe ostrzeżenia płynące z Budapesztu i Warszawy poprzedziły miesiące oskarżeń. Ale to Polska i Węgry były celami nieustannego bombardowania politycznego i linczowania w mediach.

W naszym przypadku zaczęło się od niezawisłości sądów, potem przyszedł czas unijnego nadzoru nad Konstytucją RP, a kończy się unijną krytyką aborcyjnego orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego oraz groźbami w kwestii LGBT.
– Państwa UE, które łamią prawa LGBT, powinny podlegać sankcjom finansowym, także przy wykorzystaniu mechanizmu praworządności – powiedziała w wywiadzie dla amerykańskiego portalu Politico unijna komisarz ds. równości.
– Weszliśmy w nowy etap walki o równość, a więc posłuchajcie, jeśli nie uznajecie rządów prawa, to nie dostajecie należnych wam dotacji budżetowych – wyjaśniła Helena Dalli. Słowa eurokomisarz padły na dzień przed zainaugurowaniem strategii ochrony praw mniejszości obyczajowych i seksualnych. Dokument ma status dyrektywy Komisji Europejskiej, obowiązuje więc na obszarze całej UE.

Dalli mówiła wprawdzie Politico o problemach środowisk LGBT we wszystkich państwach Unii, ale ostrzeżenia, a raczej groźby kierowała pod adresem Węgier, a szczególnie Polski. Jako przykład skutecznych retorsji finansowych wskazała polskie gminy pozbawione dotacji z funduszu partnerstwa za ogłoszenie się „obszarami wolnymi od LGBT”.

Jak widać stroną eskalującą konflikt pozostaje Bruksela za którą stoją Niemcy. Dotychczas Berlin oceniał ryzyko polskiego weta w kategoriach „teatrzyku na polityczny użytek wewnętrzny”. Tak przynajmniej jeszcze kilka dni temu pisał komentator „SÜeddeutsche Zeitung”. Matthias Kolb nazwał Mateusza Morawieckiego „poltergeistem”, czyli złośliwym duchem straszącym uczciwych ludzi. Tymczasem polskie „nie” sprawia, że unijny budżet perspektywy lat 2021– 2027 nie wejdzie w życie. Jest przecież uchwalany jednomyślną zgodą państw członkowskich. Żeby zaczął obowiązywać od 2021 r., Rada Europejska (szczyt 27 przywódców UE) musi zatwierdzić dyrektywę finansową do 31 grudnia 2020 r.

Mamy więc pat. Unia może uchwalić kwalifikowaną większością głosów, że wobec Polski obowiązuje mechanizm warunkujący wypłatę dotacji budżetowych od spełnienia warunków Brukseli, a raczej Berlina. Tylko co z tego, jeśli z powodu polskiego weta Unia nie ma uchwalonego budżetu, czyli nie ma czego dzielić?

Co więcej, pat jest precedensowy. Po raz pierwszy w jednym pakiecie znalazły się wspólnie wieloletni budżet i Fundusz Odbudowy, który ma być odpowiedzią na kryzys wywołany dwukrotnym lockdownem epidemicznym. Ten fundusz będzie wymagał dodatkowych źródeł własnych i w tej sprawie też potrzebne jest aklamacyjne porozumienie państw członkowskich.

Jednak środki Funduszu są wyczekiwane przez biznes wszystkich krajów UE. Dają niespotykaną szansę gospodarczego odbicia po koronawirusowym załamaniu. Także w Polsce, dlatego broń uruchomiona przez Warszawę jest obosieczna.

Jaka więc może być reakcja Brukseli i 25 państw Unii?

– Wszyscy urzędnicy w Warszawie i Budapeszcie wiedzą, że wynegocjowany przez Niemcy kompromis nie będzie ponownie dyskutowany, ponieważ Parlament Europejski nie wyrazi na to zgody – twierdzi Mathhias Kolb. Podobnego zdania są inni komentatorzy, którzy mówią, że Niemcy znajdą jakieś obejście polskiego weta, a wtedy Warszawa zostanie ukarana. Bruksela może odpalić albo atomową minę, albo atomową świnię. Pierwsza to forma prawnego zawieszenia Polski w prawach członkowskich. Teoretycznie za pomocą radykalnej metody samorozwiązania UE i jej ponownego powołania, ale już bez Warszawy i Budapesztu.

Jeśli chodzi o „atomową świnię”, polegałaby na poddaniu Polski takiej presji gospodarczej, finansowej i każdej innej, które doprowadziłyby naszą przedsiębiorczość do upadku. Społeczeństwo wprowadziłaby w stan wrzenia, aż do wypowiedzenia konstytucyjnemu Sejmowi i rządowi posłuszeństwa, a te do kapitulacji, czyli dymisji, samorozwiązania i utraty władzy.

Tylko czy UE stać na skrajne działania? Z pewnością to nie przypadek, że nowa, jeszcze ostrzejsza faza konfliktu została zainicjowana zaraz po wyborach prezydenckich w USA. Nieoficjalnie stroną przegraną jest Donald Trump wspierający dotychczas Warszawę i Budapeszt. Można też mówić o oknie możliwości, które amerykańskie wybory otworzyły przed Niemcami, krytykowanymi przez Trumpa za zbyt mały wkład w europejską obronność, a więc w NATO.

Dziwnym trafem Polska jest przeszkodą w niemiecko-rosyjskich planach dominacji na europejskim rynku gazowym. Sprzeciw wobec gazociągu Nord Stream-2 wsparty aktywnie amerykańskimi sankcjami to jedno. Inna sprawa to nasza koncepcja energetycznego Trójmorza, która jest zbyt niebezpieczną alternatywą dla gazowego układu Berlin–Moskwa. Czy mechanizm wiążący wypłatę środków budżetowych i pomocowych z praworządnością jest niemiecką próbą lennego zhołdowania Warszawy i zakończenia naszej suwerenności energetycznej, a więc ekonomicznej i politycznej?

Jeśli tak, identyczne niebezpieczeństwo zagraża również 25 innym państwom UE, bowiem Unia ma stać się niemiecką Zjednoczoną Europą. 26. Francja stanie się dla Berlina kwiatkiem do kożucha. W każdym razie to symptomatyczne, że eskalacja formalnie unijnego sporu z Polską następuje w czasie niemieckiej prezydencji.

Z drugiej strony, polskie weto nie było najwyraźniej brane poważnie pod uwagę ani w Brukseli, ani w Berlinie. Dla Angeli Merkel to już ostatnie chwile aktywności przed polityczną emeryturą. Czy naprawdę pragnie zasłużyć na miano grabarza, dokonując pochówku Europy, a przynajmniej strefy euro, która na skutek epidemii ma się szczególnie źle? Spadki PKB państw Eurolandu przekroczyły 10 proc., a po drugiej fali koronawirusa sięgną z pewnością ponad 20 proc. Południe Unii woła o pieniądze z Funduszu Odbudowy, ale i niemiecka kieszeń nie jest bez dna. Realny obraz wydarzeń przedstawiła gazeta „Die Welt”. Sens redakcyjnego komentarza można streścić następująco: na Boga! Zacznijcie ludziom wypłacać pieniądze, bo bez nich unijny biznes już długo nie pociągnie. Dopiero potem miesiącami możecie spierać się o ideologię i politykę. Na razie miliony obywateli Unii straciły pracę, firmy bankrutują tysiącami, a ludzie w beznadziei wychodzą na ulice.

Z jeszcze jednej strony Unia straciła nie tylko zdolność decyzyjną, ale i wszelką ochotę do działania. Rosja zagraża od Wschodu. Z południa niekontrolowanym strumieniem migracyjnym wlewa się Afryka, a sytuację eskalują imperialne wizje Turcji. Terroryzm staje się chlebem powszednim, a Niemcy drenują resztę kontynentu z zasobów ludzkich i materialnych. Czyżby Polska była udanym tematem zastępczym odwracającym uwagę Europejczyków od konformistycznego uwiądu, czyli nieudacznictwa własnych elit politycznych? A może Bruksela wzorem Moskwy wybrała Warszawę na głównego wroga? Nie od dziś wiadomo, że walka „ze złymi” doskonale integruje obywateli z władzą, w której szuka cudownego panaceum na wszelkie problemy.

Epidemia COVID-19 bowiem ujawniła tylko i przyspieszyła kryzys instytucjonalny oraz tożsamościowy Zjednoczonej Europy, ponieważ Unia najwidoczniej zapomniała, po co się powołała do życia. Czy w takich warunkach generalne pęknięcie w skali Europy nie zakończy istnienia europejskiego projektu, ku radości Pekinu i Moskwy? Taka jest prawdziwa stawka gry o tzw. mechanizm praworządności.

Nie jest to oczywiście gra do jednej bramki. Polska jest integralną, a pod wieloma względami nawet kluczową częścią Europy. Nasza gospodarka jest sprzężona z unijnym rynkiem. Epidemia tak samo mocno uderzyła w naszą przedsiębiorczość, która również oczekuje środków budżetowych, a tym bardziej z Funduszu Odbudowy. Jeśli Merkel nie chce być grabarzem Europy, PiS stoi wobec wewnętrznych pęknięć i napięć szczególnie ze strony współkoalicjantów. Weto wobec Unii oznacza, że na polskiej scenie politycznej gra również idzie o najwyższą stawkę. O przetrwanie rządzącej formacji politycznej u władzy i dalszy kurs, którym podąży Polska. Przy tym Warszawa cierpi na niezdolność koalicyjną. Nie może także na razie liczyć na pomocną rękę Waszyngtonu. Natomiast Bruksela, przynajmniej w teorii, liczy na Joego Bidena. I chyba się przeliczy, co jest plusem dla Warszawy, ale jeśli tak, to dopiero w przyszłym roku.

Dlatego po obu stronach barykady słychać wezwania do kompromisu. Polska wysyła Brukseli generalny komunikat o gotowości wycofania sprzeciwu tak szybko, jak zostanie uwzględnione nasze stanowisko. Z kolei Niemcy deklarują gotowość mediacji, czyli własnego odwrotu. Nic dziwnego, że Berlin się spieszy, bo za miesiąc zakończy prezydencję, a następna w kolejce Portugalia, i tuż po niej Słowenia nie będą walczyć na LGBT i poglądy w sprawie wymiaru sprawiedliwości. Zbiorą 27 państw, aby w końcu podzielić euro. Presja czasu jest ogromna i oczywista.

Coś więcej niż pieniądze

Pod koniec września premier Węgier opublikował programowy artykuł z hasłami obrony demokratycznych państw narodowych oraz judeochrześcijańskich korzeni Europy. Wiktor Orbán napisał: „Zachód stracił swój powab w oczach Europy Środkowej, a nasz styl życia nie przypada mu do gustu. Dlatego zadaniem na nadchodzące dziesięciolecia jest utrzymanie jedności Europy, przyznając zarazem, że tej historycznej tendencji nie uda się przełamać. Oni nie mogą nam narzucić swojej woli, a my nie jesteśmy w stanie zawrócić ich z intelektualnej i politycznej drogi, którą podążają”.

Kolejny pat Zjednoczonej Europy, tym razem głębszy niźli tylko warunki podziału unijnych pieniędzy. Jak jednak pogodzić rozjeżdżające się cele i wartości? Miarą podziałów jest na przykład uchwała Międzynarodówki LGBT, która obradowała w Pradze. Mówi o nowej, tożsamościowej „żelaznej kurtynie”, która w miejsce sowieckiej podzieliła Zachodnią i Wschodnią część Europy. W istocie Orbán opisał zatem kryzys nie do pokonania, w którym znalazła się Unia Europejska. Póki co jest to rosnąca przepaść pomiędzy dwoma odmiennymi drogami rozwoju. Europa Środkowa wybrała chrześcijański i narodowy konserwatyzm. Zachodnia część kontynentu popadła w skrajny liberalizm o mocnym neomarksistowskim zabarwieniu.

Ideologiem młodzieżowych protestów, które w 1968 r. wprowadziły Zachodnią Europę na obecną drogę, był Herbert Marcuse związany z Nową Lewicą. Filozof z przeszłością w służbach specjalnych odcinał się wprawdzie od takiego zaszufladkowania, lecz jego prace mówią same za siebie. Według Marcuse’a rewolucyjnymi czynnikami zdolnymi do zniszczenia chrześcijańskiej kultury europejskiej burżuazji są niekontrolowana migracja, mniejszości obyczajowe i seksualne, w końcu socjalistyczny multikulturalizm.

Idee filozofa miał na myśli Orbán, pisząc o niebezpieczeństwie zniszczenia państw narodowych i fundamentów europejskiej cywilizacji. Tymczasem Zachód nie tylko wprowadził teorię Marcuse’a w czyn, ale przekształcił w swój program, który ortodoksyjnie realizuje pod nazwą liberalnej demokracji. Stąd bierze się jego nieustępliwość, skłonność do federalizacji, które przykrywają władzę ponadnarodowej biurokracji. Bazą zachodniego fundamentalizmu ideowego jest siła ekonomiczna zjednoczonych Niemiec i Francji. Być może niebawem potencjał zostanie ponownie uzupełniony o nową odsłonę sojuszu z liberałem w Białym Domu.

Dla nas kluczowym jest pytanie, czy w takim projekcie jest miejsce dla obecnej Polski (i Węgier)? A jeśli tak, to na jakim miejscu i w jakiej roli? Weto budżetowe poprzedzone miesiącami ataków to echo tożsamościowego sporu, a więc być albo nie być nie tylko Unii, ale Europy w dzisiejszym kształcie. Z pewnością chwilę oddechu niezbędnego do odpowiedzi, co dalej, może przynieść polska koncepcja „Europy Ojczyzn”. Mówił już o niej prezydent Francji Charles de Gaulle, który tak wyobrażał sobie zjednoczony kontynent integrujący Zachód i Środek Europy.

Polska koncepcja dodaje nieskrępowany granicami przepływ kapitałów, pracowników, studentów i wymianę kulturalną oraz naukową. Czyli to, co artykuł Orbána nazywa rozwojem konkurencyjności. Warunkiem urzeczywistnienia jest rezygnacja z ideologicznej ortodoksji, czyli poszanowanie różnorodności, o której tak głośno mówi Unia Europejska.

FMC27news