4.5 C
Warszawa
poniedziałek, 23 grudnia 2024

Czego chce Putin?

Putin nie zaatakuje Ukrainy, ale trzymając Kijów za gardło, będzie eskalował napięcie. Co chce osiągnąć, grając strachem przed wielką wojną? Po co Moskwie globalna niestabilność? Jedno jest pewne, Kreml liczy, że Zachód, jak zwykle, ugnie się i nie wyjdzie z roli chłopca do bicia.

Kiedy jesienią ubiegłego roku azersko-ormiański spór o Górski Karabach rozlał się w gorącą wojnę, światowe media relacjonowały „zapomniany konflikt”, choć przecież po wielkim ogniu wzajemnej masakry początków lat 90. XX w. tli się on z różną intensywnością, ale nie gaśnie od ćwierćwiecza.

To samo można powiedzieć o relacjach Gruzji z Południową Osetią i Abchazją. Już dziesiąty rok trwają wojny domowe w Syrii i Libii. Słowem, świat jest pełen lokalnych napięć, które tak spowszedniały, że aż się przejadły międzynarodowej opinii publicznej.

Z pewnością do takich wydarzeń, o których świat chciałby zapomnieć, należy wojna Rosji z Ukrainą. Nigdy nie została oficjalnie wypowiedziana, a mimo tego w 2014 r. Kijów utracił Krym i spore części Ługańszczyzny oraz Donbasu.

Wspólną cechą niewygaszonych ognisk, przynajmniej na obszarze byłego Związku Sowieckiego, jest instrumentalne wykorzystanie przez Moskwę. W 2008 r. Kreml okupował dwie gruzińskie prowincje. Od tej pory Gruzja stała się de facto ziemią niczyją.

W sierpniu 2020 r., po kolejnej farsie wyborczej, Białorusini powiedzieli Łukaszence: dziękujemy. Moskwa natychmiast wsparła dyktatora w każdy możliwy sposób. Dziś Łukaszenko nie może nic bez rosyjskich bagnetów i pieniędzy.

Gdy Putin dał zielone światło inwazji Azerbejdżanu na Górski Karabach, celem było ponowne zhołdowanie Armenii. Erywań od kilku lat miękko, ale konsekwentnie skręca na Zachód.

Jednak w ostatnich wydarzeniach na Ukrainie kryje się coś więcej niż tylko chęć utrzymania kolejnej posowieckiej republiki w mocarstwowej strefie interesów Kremla. Nie ta skala, co Białoruś, nie to geopolityczne położenie, jak w przypadku Gruzji i Armenii.

Pod koniec marca w ostrzale prorosyjskich separatystów zginęło czterech ukraińskich żołnierzy. Kijów wydał rozkaz odpowiedzenia ogniem na prowokację, a dwa tygodnie później miał na granicach 120 tys. uzbrojonych po zęby żołnierzy Putina.

W ten sposób Rosja uruchomiła największą od pięciu lat reakcję łańcuchową globalnej destabilizacji. W pogotowiu stanęła nie tylko ukraińska armia. Mimo że nikt nie ogłosił tego publicznie, Kreml postawił na nogi siły NATO.

Na przykład do Polski przyleciała eskadra amerykańskich myśliwców uderzeniowych F-15. To samoloty, które w razie wojny nie służą obronie, tylko mają wywalczyć panowanie w powietrzu. Oczywiście eskadra pojawiła się w ramach zaplanowanych wcześniej ćwiczeń. Taka odpowiedź ministra Mariusza Błaszczaka na pytania dziennikarzy była wyraźnym sygnałem dla Kremla. Przecież Putin tłumaczył koncentrację swojej armii na granicach Ukrainy równie planowanymi manewrami.

W tak zwanym międzyczasie wielu ekspertów wojskowych głowiło się nad dwoma pytaniami. Po pierwsze, czy czołgi Putina wjadą na Ukrainę? Po drugie jak daleko wjadą?

Zainspirowane przez nich media wskazywały, że potencjalnym celem agresji może być kanał wodny, którym Ukraina zaopatrywała Krym, ale po jego aneksji odcięła dostawy. Brak wody pitnej to pięta achillesowa, która uniemożliwia turystyczną prosperity, a nawet codzienne funkcjonowanie okupowanego półwyspu.

Natomiast komentatorzy polityczni wyszli z innego założenia. Oficjalny powód koncentracji armii, czyli manewry, to tylko pretekst. Podobnie, jak oskarżenia, że Ukraina chce siłą odzyskać Donbas, a Moskwa zrobi wszystko, żeby obronić rosyjskojęzycznych braci lgnących do macierzy.

Ponadto wykluczyli gotowość Kremla do rozpętania europejskiej wojny. Nie po to Putin i jego kleptokratyczne elity okradają Rosjan z majątku narodowego, pracowicie ciułając miliardy dolarów w rajach podatkowych, żeby stracić owoce ciężkiej pracy i zniszczyć same raje podatkowe o willach na pięknym zachodzie Europy nie wspominając.

Dlatego gorąco zrobiło się na froncie dyplomatycznym. W porozumieniu z UE i USA Putina spróbował wysondować Wołodymyr Zełenski. Ukraiński prezydent zaprosił rosyjskiego odpowiednika do stołu rozmów w celu wyjaśnienia przyczyn eskalacji.

Gdy ten milczał, w dialog z Kremlem włączyli się Angela Merkel i Emanuel Macron. Też nie pomogło. Za to w międzyczasie Putin dał wyraz swojemu zdecydowaniu, podbijając stawkę. Najpierw zamknął dla żeglugi międzynarodowej Morze Azowskie, a następnie pod pozorem epidemii wstrzymał połączenia lotnicze z Turcją, dla której rosyjscy turyści są kopalnią złota. Była to kara za sprzedaż Ukrainie uderzeniowych dronów.

Pomogła dopiero rozmowa telefoniczna zaproponowana przez Joe Bidena. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki rosyjski minister obrony Siergiej Szojgu ogłosił, że armia już sobie poćwiczyła, wobec czego nie ma potrzeby dalszej koncentracji.

Nie bez podstaw można odnieść wrażenie, że im bardziej jawne, a wręcz demonstracyjne ruchy militarne wykonuje Moskwa, tym mniejsze prawdopodobieństwo wojny. Jeśli o zagrożeniu bezpieczeństwa i dzielnych obrońcach Rosji krzyczy kremlowska propaganda to znak, że skończy się na wyłącznie na owym krzyku. Zatem, czego tym razem chce Putin?

Deeskalacja

W rosyjskiej strategii wojskowej, nazwanej od nazwiska szefa sztabu generalnego doktryną Gierasimowa, znajduje się paradoksalny na pozór zapis. Mówi o tym, że chcąc uniknąć groźby wielkiego konfliktu i rozładować napięcie, Rosja zastrzega sobie prawo wyprzedzającego uderzenia. W skrócie kremlowscy stratedzy nazwali koncepcję eskalacją dla deeskalacji.

Jak to rozumieć? Gdy Moskwa uzna, że NATO koncentruje swoje siły na wschodniej flance w celu napaści na obwód kaliningradzki, rosyjska armia jako pierwsza zaatakuje bronią jądrową Gdańsk lub Warszawę.

W ten sposób pokaże siłę, która zmusi Sojusz do rezygnacji z wojny, a zachodnich polityków do dyplomatycznych negocjacji. Od czasu aneksji Krymu identycznym argumentem „eskalacji dla deeskalacji” jest na przykład pojawienie się amerykańskich wojsk i baz na Ukrainie lub zaproszenie tego państwa do NATO.

I taką strategię dyplomatyczną realizuje Putin. Brytyjski „The Telegraph” ujął rzecz lakonicznie: „Żeby osiągnąć zakładany cel, Kreml prowokuje kryzys międzynarodowy, a następnie proponuje swój udział w jego rozwiązaniu, oczywiście wystawiając słony rachunek”.

Putin staje się zatem graczem wręcz niezbędnym w rozwiązaniu problemów globalnych, regionalnych i lokalnych, które uprzednio sam sprowokował. Tyle że Moskwa do potęg gospodarczych nie należy. Krucho jest także z rosyjską soft power.

Jedynym argumentem w dyspozycji Kremla jest wyłącznie brutalna siła militarna, w myśl maksymy carów – wrogowie nie liczą się z Rosją, wrogowie boją się jej armii. Dlatego Andreas Umland ze Swedish Institute of International Affairs wymienia trzy główne cele ukraińskiej demonstracji zbrojnej.

Po pierwsze Kreml zmusił nową administrację amerykańską do dialogu. Pamiętajmy, że kilka dni przed wojskową awanturą Joe Biden w wywiadzie dla telewizji ABC nazwał Putina mordercą. Następnie nałożył na Moskwę dotkliwe sankcje za atak cybernetyczny, którego ofiarami padły zarówno agencje federalne, jak i korporacje z Wall Street.

Cios jest dotkliwy. Biały Dom zabronił amerykańskim instytucjom finansowym zakupu obligacji rosyjskiego rządu oraz obrotu innymi zobowiązaniami dłużnymi rosyjskiego ministerstwa finansów. Tym razem chodzi o instrumenty rublowe, bo emitowane w dolarach podlegają identycznemu zakazowi od 2019 r.

Dolegliwość retorsji polega na wprowadzeniu komercyjnego rynku finansowego w ogromną niepewność. Prywatni inwestorzy mogą nadal operować rublowymi zobowiązaniami Kremla, jednak już obawiają się o rentowność transakcji, jeśli Waszyngton po raz kolejny rozszerzy sankcje.

Tymczasem Joe Biden, pod wpływem szantażu militarnego, zrobił krok w tył. Nie tylko odwołał rozkaz wejścia dwóch amerykańskich niszczycieli rakietowych na Morze Czarne, ale rozmawiał z Putinem, jak równy z równym. Jakby tego było mało, zaprosił manipulanta i prowokatora na szczyt klimatyczny, gdzie Putin brylował, udając poważanego lidera światowego formatu.

Wreszcie Biden zaproponował szantażyście dwustronne spotkanie na szczycie, na które Kreml nie odpowiedział, stawiając prezydenta USA w roli petenta. Sprytne? Niewątpliwie.

W duchu bizantyjskiej i mongolskiej tradycji rosyjskiej dyplomacji, o której historyk Michaił Heller powiedział: „W chwilach największej słabości wojskowej potrafiła przekuć klęskę w zwycięstwo”.

Dlatego znany ekspert wojskowy Aleksander Golc tak skomentował fatalny ruch Bidena: – Rosja szukała sposobu wywarcia na Zachód presji i znalazła, grożąc rozpętaniem wojny na Ukrainie. Jak zwykle zadziałało bez pudła.

Drugim celem jest odwrócenie uwagi rosyjskiej opinii publicznej od epidemicznej masakry i fatalnej sytuacji ekonomicznej. Zarówno koronawirusa, jak i agresywnej polityki zagranicznej demiurga, za którego uważa się Putin.

Mimo że Sputnik V był bodaj pierwszą opatentowaną szczepionką na świecie, to jak szacuje amerykański portal „The National Interest”, preparat otrzymało 4,3 proc. dorosłej populacji.

Na niewielką liczbę wyprodukowanych szczepionek pozwala nader ograniczony potencjał przemysłu farmaceutycznego w ruinie. Na dodatek Putin traktuje Sputnika jak instrument, jeśli nie oręż polityczny na podobieństwo gazu, ropy naftowej czy eksportu klasycznego uzbrojenia.

Nic dziwnego, że choć według oficjalnych danych na COVID-19 zmarło 22 tys. Rosjan, rzeczywiste szacunki sięgają 100 tys. ofiar. Jeśli doliczyć zgony okołoepidemiczne, wynikające z niewydolności służby zdrowia, tragiczny bilans wzrasta jeszcze bardziej.

Wysoka śmiertelność i ponowna dziura demograficzna to także skutki zachodnich sankcji ekonomicznych obowiązujących od 2014 r. W niedawnym orędziu o stanie państwa rosyjski prezydent pochwalił się makroekonomiczną stabilnością gospodarki.

To prawda, że Rosja nauczyła się żyć w warunkach międzynarodowego embarga, a dosyć sprawny rząd technokratów umiejętnie zarządza malejącymi rezerwami. Politykę ekonomiczną Putina chwali również MFW. Rosja ma 570 mld dolarów funduszy rezerwowych, a deficyt budżetu sięga jedynie 18 proc.

Tyle że jak wskazuje znany ekonomista i ekspert rosyjskiej gospodarki Anders Aslund, rzeczywiste koszty polityki Kremla, którą nazywa sabotowaniem własnego społeczeństwa, są wręcz nie do odrobienia.

Od 2014 r. poziom życia ludności spadł o 11 proc., cofając się do wskaźników 2007 r. Katastrofę ujawniają jednak najpełniej tak chwalone dane makroekonomiczne. PKB w walutowym ekwiwalencie, który szczególnie interesuje zagranicznych inwestorów, wynosi obecnie 1,5 bln dolarów. To ogromny regres, bo wartość rosyjskiego PKB w 2012 r. wynosiła 2,5 bln dolarów.

Aslund jest także współautorem raportu oceniającego wpływ zachodnich restrykcji na rosyjską gospodarkę. W latach 2014-2019 jej potencjał wzrostowy wynosił ok. 5 proc. rocznie. Sankcje USA i UE zabrały Rosji 2,3-2,7 proc. rozwoju gospodarczego.

Dlatego od sześciu lat kremlowska gospodarka znajduje się w faktycznej stagnacji mierzonej wzrostem PKB na poziomie 0,7 proc., wyłącznie dzięki malejącemu eksportowi surowców energetycznych.

Wyjścia z gospodarczego tunelu nie widać, tymczasem nad Putinem zawisły chmury polityczne. 2020 r. przyniósł kremlowskim elitom władzy niebywały problem spadku zaufania.

Działania prezydenta akceptuje 65 proc. Rosjan, podczas gdy w „krymskim” 2014 r. wskaźnik osiągnął rekordowe 90 proc. Oczywiście chodzi o ubiegłoroczne dane oficjalnego ośrodka WCIOM. Według niezależnego Centrum Lewada, na Putina stawia nadal nie więcej niż 35 proc. obywateli.

Nic nie poprawia tak notowań, jak pokaz siły zewnętrznej. Szantaż Ukrainy i świata po prostu jest opłacalny choćby na krótką metę. À propos czasowej perspektywy eskalacji, Kreml wydał rozkaz wycofania jednostek, a więc Zachód odetchnął z ulgą, bijąc brawo Bidenowi, Merkel i Macronowi.

Nic bardziej mylnego. Jednostki rosyjskiej armii cofnęły się tylko o 100 km od granic Ukrainy. Pozostaną w polowych obozach do sierpnia, po czym wykonają ponowny marsz na Zachód. We wrześniu rozpoczynają się kolejne manewry Zapad-2021, tym razem także na terytorium białoruskim i z udziałem armii Łukaszenki. Zagrożona będzie nie tylko Ukraina, ale także granice państw frontowych NATO – Polski, Litwy, Łotwy, Estonii, a także Finlandii.

Cóż za przypadek. We wrześniu odbędą się wybory do Dumy, a notowania prokremlowskiego ugrupowania władzy „Jedna Rosja” stoją szczególnie kiepsko. Nie to, że Rosjanie wybiorą reprezentantów opozycji, bo takich nie ma, ale mogą nie pójść na wybory, bo po co. Mogą odmówić głosowania, żeby dać wyraz rozczarowaniu Putinem.

Trudno, aby było inaczej, skoro za Aleksiejem Nawalnym społeczeństwo nazywa „Jedną Rosję” – partią złodziei i żulików. A jeśli już o opozycjoniście mowa, ukraińska eskalacja odwróciła uwagę Rosjan i zagranicznej opinii publicznej od uwięzienia Nawalnego i ogłoszonej przez niego głodówki.

Problem polega na tym, że zostając politycznym męczennikiem, opozycjonista nie tylko chce obudzić Rosję, ale tworzy niebezpieczny precedens. Może istnieć tylko jeden kult – Putina, dlatego legenda bojownika Nawalnego stanowi dla Kremla niebezpieczną alternatywę.

Cienka czerwona linia

Anonsując tegoroczne orędzie prezydenckie spikerka wyższej izby rosyjskiego parlamentu Walentyna Matwijenko powiedziała: – Za chwilę Władimir Władimirowicz wyznaczy ramy nowej rzeczywistości.

Putin nie powiedział nic nowego poza stałym frazesem, że problemy Rosji zostaną rozwiązane. We fragmencie poświęconym polityce zagranicznej zabrzmiało jednak groźne memento.

Prezydent oświadczył, że Kreml nie pozwoli Zachodowi na przekroczenie cienkich czerwonych linii rosyjskich interesów bezpieczeństwa. Jednak o tym, gdzie przebiegają, zadecyduje on sam.

Analityk waszyngtońskiej Jamestown Foundation Janusz Bugajski zadał amerykańskiej opinii publicznej logiczne pytanie: – Jeśli takie granice nie są określone, skąd druga strona ma wiedzieć, że je przekroczyła?

Sformułowanie weszło do języka polityki po wojnie krymskiej połowy XIX w. W czasie bitwy pod Bałakławą szarżę carskiej kawalerii powstrzymała cienka tyraliera brytyjskich strzelców ubranych w czerwone mundury.

Czy ich rolę odegrają obecnie kolejne sankcje USA, a może wzmocnienie wschodniej flanki NATO lub zachodnia pomoc wojskowa dla Ukrainy? W każdym razie Bugajski twierdzi, że wystąpienie Putina to zapowiedź wejścia Europy w nowy etap relacji z Rosją, której zależy na utrzymywaniu niestabilności Zachodu. Na co liczy kremlowski samodzierżca?

Amerykański komentator polityczny Leonid Bershidsky odpowiada, że na słabość USA, a szczególnie Europy. Porównując strategię Putina do polityki jego sowieckiego idola genseka Jurija Andropowa, twierdzi, że siłą Kremla jest obecnie brutalność.

Andropow nie poważył się na interwencję wojskową w Polsce w celu zdławienia Solidarności. Przestraszył się reakcji militarnej i ekonomicznej Zachodu. Putin najeżdża kolejne kraje i wywołuje militarne awantury, bo jest pewny, że NATO i UE nie kiwną palcem w obronie Ukraińców, Gruzinów czy Ormian.

Bershidsky wskazuje przykład unijnych sankcji przeciwko Rosji wprowadzonych w 2014 r. Jednak wbrew obiegowej opinii Europa nie ukarała Moskwy za Krym i Donbas, tylko za śmierć swoich obywateli w zestrzelonym nad Ukrainą samolocie pasażerskim.

Wskazuje także na połowiczność restrykcji, które nie mają stanowczego wpływu na rosyjską gospodarkę, a więc stabilność reżimu władzy i położenie kremlowskich elit. Dlatego Putin, będąc pewnym braku reakcji, będzie przesuwał cienkie czerwone linie według własnego uznania.

Najlepszym dowodem gry jest właśnie częściowy odwrót wojsk z ukraińskiej granicy i pozorna deeskalacja, tylko po to, aby zapewnić powrót do budowania napięcia na pierwszy sygnał Putina.

Bugajski wzywa zatem prezydenta Joe Bidena do zakończenia układów z człowiekiem, którego sam nazwał mordercą. Wobec słabości UE tylko twarda reakcja Waszyngtonu jest w stanie zmusić Putina do zakończenia kosztownych awantur międzynarodowych i zajęcia się poprawą życia Rosjan.

Chodzi przede wszystkim o pokaz siły na wschodniej flance NATO, bo jak twierdzą amerykańscy wojskowi, Kreml reaguje tylko na takie sygnały. Putin musi mieć przekonanie, że USA wraz z sojusznikami z całą mocą wesprą napadane przez Rosję państwa, a w Europie natychmiast rozwiną się amerykańskie dywizje.

Proces perswazji musi obejmować dotkliwe konsekwencje ekonomiczne. Na przykład odcięcie Rosji od międzynarodowego systemu transakcyjnego SWIFT.

Dopiero wtedy sensu nabierze propozycja spotkania z Putinem, wysunięta przez Joe Bidena. To amerykański prezydent uderzy pięścią w stół i wyznaczy awanturnikowi cienką czerwoną linię cywilizowanego świata.

W innym przypadku, jak zgodnie twierdzą Bugajski i Bershidsky, człowiek żyjący w innej rzeczywistości niż reszta ludzkości nadal będzie przekonany, że Zachód gnije. A jeśli gnije, rosyjskie czołgi mogą wjechać bezkarnie najpierw do Kijowa, potem Warszawy i Wilna, a na koniec do Paryża.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł

FMC27news