4.5 C
Warszawa
poniedziałek, 23 grudnia 2024

Koniec etatów

Koronawirus przyśpieszył automatyzację gospodarki. Czy postęp pozbawi ludzi pracy?

Gdy na początku zeszłego roku rozpoczęła się pandemia koronawirusa i zamykanie gospodarek, prognozowano czarne scenariusze drastycznego wzrostu bezrobocia. W Polsce zupełnie się one nie sprawdziły. Według najnowszych danych Eurostatu (odpowiednika Głównego Urzędu Statystycznego z lutego 2021 r.) stopa bezrobocia wynosi 3,1 proc. i jest najniższa ze wszystkich krajów unijnych. W przeciwieństwie do inflacji, czyli utraty wartości pieniądza, która w Polsce wynosi (według tego samego źródła) 4,4 proc. i jest najwyższa. W Polsce pandemia nie spowodowała rewolucji na rynku pracy. Pół żartem, pół serio można powiedzieć, że kucharze i kelnerzy zamienili się w kurierów, bo popyt na pracowników w tej branży bardzo wzrósł. Nie zmienia to jednak faktu, że świat czeka wielka rewolucja na rynku pracy. „Nie mamy pojęcia, jak będzie wyglądał rynek pracy w 2050 r. Powszechnie przyjmuje się, że uczenie maszynowe i robotyka zmienią niemal każdy fach – poczynając od produkowania jogurtu, po uczenie jogi. Sporną kwestią pozostaje natomiast to, jaki będzie charakter tej zmiany oraz jak szybko ona nastąpi. Niektórzy uważają, że w ciągu zaledwie dekady lub dwóch miliardy ludzi staną się ekonomicznie niepotrzebne. Inni natomiast twierdzą, że nawet na dłuższą metę automatyzacja będzie nadal tworzyć nowe miejsca pracy i generować coraz większy powszechny dobrobyt” – prognozował w wydanej w sierpniu 2018 r. książce Yuval Noah Harari, izraelski historyk, profesor uniwersytetu w Jerozolimie w swoim światowym bestsellerze „21 lekcji na XXI wiek”. Ta książka uświadamia, że postęp będzie tworzył wiele problemów społecznych. A jeżeli transformacja nastąpi szybciej – dzięki takim wydarzeniom jak pandemia koronawirusa – to ludzie będą do niej kompletnie nieprzygotowani. Liczba „etatów”, czyli stałego zatrudnienia, na wiele lat w jednej firmie, znika. W Hiszpanii wyparowało ponad 620 tys. takich miejsc pracy. W Polsce mniej, ale zmieniły się one w znacznie mniej stabilne zatrudnienie. Wygląda na to, że najlepszym sposobem poradzenia sobie z problemem byłaby zmiana systemu edukacji tak, aby przygotowywał człowieka na to, że w ciągu życia będzie musiał kilka czy nawet kilkanaście razy uczyć się nowego zawodu od podstaw.

Komu potrzebna jest przymusowa szkoła?

W większości tzw. cywilizowanych krajów nauka szkolna dla dzieci jest obowiązkowa. W Polsce nawet do pełnoletniości. Przyjmuje się bowiem, że szkoły i nauka, to dobrodziejstwo dla dzieci. Prof. Milton Friedman, uważany za jednego z najwybitniejszych ekonomistów XX w., noblista, zauważył, że powszechna nauka była pomysłem państwa i nauczycieli. Dzisiejsze szkolnictwo w krajach Zachodu nazywane jest „pruskim”. To był bowiem pierwszy kraj, który na początku XIX w.
wprowadził obowiązkowe szkolnictwo. Celem tego nie było jednak dobro ludzi, ale kwestia przegranych przez Prusy wojen i bitew z Francją Napoleona. Uznano, dość słusznie, że tresowanie bezwzględnego posłuszeństwa już od najmłodszych lat przełoży się korzystnie na wyniki armii. Taka edukacja szkolna miała również jeszcze jedną zaletę. Dość dobrze kształciła kadry do pracy w fabrykach. Te czasy, gdy ludzie pracowali w większości przy coraz to nowych liniach produkcyjnych, minęły. To na co zwraca uwagę prof. to fakt, że szkoły powszechne (te „bezpłatne”, nie tylko polskie) nie uczą myślenia, a posłuszeństwa. Temu właśnie służy zadawanie słynnych prac domowych. Już sami nauczyciele niespecjalnie wiedzą, o co chodzi w tym rytuale. To po prostu obowiązek, który trzeba wykonać. Możesz odpisać na przerwie od kolegi. Możesz inteligentnie przepisać z internetu (gdzie znajdują się odpowiedzi na 99,9 proc. prac domowych zadawanych dzieciom). Inteligentnie, czyli tak, aby nauczyciel nie był wprost w stanie udowodnić ci plagiatu.

Ten cyrk z pracami domowymi był szczególnie widoczny, gdy doszło do działania szkół w trybie online. Uczniowie w dużej części szkół udawali, że się uczą. Nauczyciele udawali, że nie widzą powszechnego ściągania i jeszcze większych absencji na lekcjach. Uczniowie pisali otwarcie w internecie, jak po odczytaniu listy obecności odwracali się w łóżku na drugi bok, spokojnie dosypiając.

Szkoła w obecnym kształcie potrzebna jest tylko nauczycielom i twórcom podręczników, które zaakceptuje Ministerstwo Edukacji Narodowej. Jedni i drudzy dzięki monopolowi, który przyznaje sobie MEN na rozdawanie prawa do nauczania, mają się świetnie. Te wszystkie absurdy doskonale pokazała pandemia. Nasi urzędnicy wierzą w to, że nauczyciele, którzy całe życie spędzili na państwowych etatach, mogą na przykład prowadzić zajęcia dla dzieci z przedsiębiorczości.

Obecny system edukacji podoba się także politykom, a przynajmniej większości z nich. Dziś już niespecjalnie potrzeba produkowania posłusznych żołnierzy i bezmyślnych robotników, ale myślący wyborcy to jest wróg większości klasy politycznej. Nie tylko w Polsce.

Czy pandemia doprowadzi do tego, że będziemy mieli wystarczająco siły, by sprawić, aby w końcu w Polsce najważniejszy stał się interes ucznia?

Człowiek myślący

„Kierowca przewidujący zamiary pieszego, bankier oceniający wiarygodność potencjalnego pożyczkobiorcy i prawnik sondujący nastroje przy stole negocjacyjnym nie korzystają z czarów i magii. Mimo że nie są tego świadomi, ich mózgi rozpoznają biochemiczne wzorce, analizując wyraz twarzy, ton głosu, ruchy rąk, a nawet zapach ciała. Sztuczna inteligencja wyposażona we właściwe czujniki mogłaby robić to wszystko z dużo większą dokładnością i niezawodnością niż człowiek” – przewiduje prof. Harari we wspomnianym bestsellerze.

Już dziś pandemia i podniesienie płacy minimalnej w Polsce sprawiło, że sieci sklepów zaczęły zastępować kasjerów samoobsługą, a nawet testować pełną automatyzację.

Co do kierowców, to już dziś są testowane samochody w 100 proc. kierowane przez sztuczną inteligencję. Wystarczy tylko odpowiednia moc komputerów i przepustowość, aby powstała sieć automatycznego transportu, w której ludzie stanowić będą zbędny czynnik.

Co zaczną robić miliony bezrobotnych kasjerów, kierowców, sprzedawców?

Socjaliści mają gotową odpowiedź: należy wprowadzić tzw. gwarantowany dochód, czyli, że każdy żyjący obywatel będzie dostawał jakiś tam dochód pozwalający mu egzystować. A reszta będzie już dostępna. Na razie referenda w tej sprawie w Finlandii i Szwajcarii zakończyły się odrzuceniem tego pomysłu, jednak co będzie w przyszłości, nie wiadomo. Politykom taka kasta wyborców jest bardzo na rękę. To państwo bowiem będzie hojną ręką rozdzielać zasoby produkowane przez maszyny. Wbrew pozorom ta utopia nie jest tak odległa w czasie. Wystarczy posłuchać tego, o czym mówiły tzw. elity na Międzynarodowym Forum w Davos w 2020 r. Mówiono wprost o tzw. wielkim resecie, powstaniu Wielkiego Brata (w wydaniu ponadnarodowym), który skończy z różnego rodzaju optymalizacjami podatkowymi. Krótko mówiąc, że trudno będzie obywatelom zachować wolność i prywatność.

Pamiętajmy, że gdy na początku XX w. próbowano uchwalić w USA podatek od dochodu, pomysł ów upadał z kretesem. Dla większości ówczesnych Amerykanów był on nie do przyjęcia, oznaczał bowiem akceptację dla faktu, że państwo będzie wiedziało o obywatelu to, ile zarabia. Dziś państwo ma możliwość ustalenia, ile obywatel zarobił co do grosza, a także wyliczyć czy zgłosił swoje dochody.

Polska, w której większość transakcji wciąż dokonuje się gotówką (i której to obecny prezes Narodowego Banku Polskiego prof. Adam Glapiński obiecuje bronić jak niepodległości) przedstawia się na tle tych planów jako oaza wolności.

Dziś zupełnie na poważnie przecież dyskutuje się, aby restauracje, centra handlowe, kina czy teatry były dostępne tylko dla zaszczepionych.

Czyli pandemia pokazała dobitnie, nie tylko w Polsce, dwa problemy. Po pierwsze kwestia wolności osobistej i prawa wyboru. Po drugie kwestia obecnej pracy.

Jak słusznie zauważyli zwolennicy wolności gospodarczej, wysłanie urzędników do domów (z powodów epidemii) bynajmniej nie spowodowało katastrofy gospodarczej. Naturalny wniosek jest taki jak w starej polskiej reklamie proszku do prania z lat 90., że „skoro nie widać różnicy, to po co przepłacać?”

Pewne jest tylko jedno. Jeżeli nie wyciągniemy wniosków z pandemii i tego, co dzieje się w gospodarce i jak szybko się ona zmienia, jeżeli gruntownie nie zmienimy systemu edukacji, który zamiast kreatywności i myślenia uczy konformizmu i wykonywania poleceń, to za kilka czy kilkanaście lat możemy ocknąć się w świecie, który nie będzie nam się podobał. Tyle że wówczas nie będzie nikogo to obchodziło.

FMC27news