e-wydanie

3.6 C
Warszawa
środa, 24 kwietnia 2024

Afgańska kompromitacja Bidena

Klęska USA w Afganistanie powinna stać się dzwonkiem alarmowym dla Polski. Mimo deklaracji Bidena o powrocie amerykańskiego przywództwa agenda jego polityki zagranicznej coraz bardziej rozchodzi się z deklarowanym priorytetem obrony zachodniego bezpieczeństwa. Czy afgańska kompromitacja uruchomi reakcję łańcuchową, która uderzy w Polskę, Europę, niszcząc globalną demokrację?

Lekceważenie

– Powody, dla których 20 lat temu weszliśmy do Afganistanu, nie zostały wyeliminowane. Co więcej, wycofanie naszych sił nie rozwiąże pierwotnego zagrożenia terroryzmem – ostrzegał w kwietniu tego roku komentator CNN David Andelman.

Jego zdaniem każde tłumaczenie przedstawiane przez administrację Joe Bidena Amerykanom i światu będzie miało na celu jedno – ratowanie twarzy. Andelman przewidział również następstwa porzucenia Afganistanu, wskazując na precedens Południowego Wietnamu.

Pół wieku temu sekretarz stanu Henry Kissinger oraz jego północnowietnamski odpowiednik Le Duc Tho otrzymali Pokojową Nagrodę Nobla „za traktat pokojowy, który zakończył 30-letnią wojnę indochińską” – jak brzmiała laudacja.

Tyle że układ przetrwał 2 lata, po czym armia Wietnamu Północnego, wspieranego przez ZSRS i Chiny wkroczyła do ​​Sajgonu i ustanowiła kontrolę nad całym krajem. Ofensywa komunistów była błyskawiczna, zajęła tydzień.

Z tym że Vietcong nigdy nie zaatakował bezpośrednio Ameryki. Zrobiła to natomiast 11 września 2001 r. Al-Kaida, korzystając z protektoratu afgańskich talibów. Od tego czasu świat zalewają nielegalna imigracja oraz terroryzm, które zdestabilizowały Azję, Afrykę, a nade wszystko Europę.

Demokratyczna administracja wydaje się tego nie rozumieć. Joe Biden, Antony Blinken (sekretarz stanu) i Jake Sullivan (doradca ds. bezpieczeństwa narodowego, zlekceważyli klęskę w Wietnamie, która w latach 70. XX w. zapoczątkowała globalną ekspansję komunizmu.

Po Sajgonie był Laos i krwawe rządy Czerwonych Khmerów w Kambodży. Pod nie mniej okrutną władzą znaleźli się Etiopczycy, mieszkańcy Angoli, Mozambiku oraz Nikaragui.

Trzeba było kolejnych 20 lat krucjaty Ronalda Reagana, Margaret Thatcher i pokojowej rewolucji Solidarności, żeby obronić demokratyczne wartości przed komunistycznym totalitaryzmem.

Kto jak kto, ale 79-letni prezydent USA musi pamiętać wietnamską lekcję, a tym bardziej to, co działo się w Afganistanie po pierwszym zdobyciu władzy przez talibów.

Fanatyczni islamiści, kierując się prawami szariatu, publicznie kamieniowali cudzołożników, odcinali ręce złodziejom, zabronili kobietom edukacji, wreszcie zakazali telewizji, muzyki i filmów.

Dla talibów USA i wspólnota demokratyczna były Wielkim Szatanem, dlatego Afganistan pod ich rządami stał się miejscem zderzenia cywilizacji. Islamiści udzielali pomocy Al-Kaidzie i wszelkim organizacjom terrorystycznym deklarującym wojnę z Zachodem.

Na swoje usprawiedliwienie administracja Bidena wypuszcza dziś komunikat: – Nie ma wojskowego rozwiązania problemu Afganistanu. Jednak nawet politycy partii demokratycznej i wspierające ich media nie wydają się przekonane, o czym świadczy niemilknąca, a zarazem miażdżąca, fala krytyki.

– Stany Zjednoczone zbyt wiele poświęciły dla stabilności w Afganistanie, aby pozostawić ten kraj bez realnych gwarancji – skomentował ewakuacyjną katastrofę „The Washington Post”.

Jak dodała gazeta, nie widać oznak tego, że talibowie zaprzestaną eksportu islamistycznej rewolucji, a więc terroryzmu. Dziennik cytuje tegoroczny raport federalnej agencji ds. odbudowy Afganistanu (SIGAR), który zawiera listę zagrożeń.

Dokument podkreśla, że ​​talibowie praktycznie nie zmienili swojej taktyki, nie ograniczyli liczby działań z użyciem przemocy i nie zerwali więzi z grupami terrorystycznymi, które zakorzeniły się w Afganistanie i nadal działają na terytorium tego kraju.

Raport ostrzega również, że bez siłowej zachęty do ograniczania zamachów, problem stanie się jeszcze bardziej dotkliwy po opuszczeniu Afganistanu przez Stany Zjednoczone.

Oprócz politycznej odpowiedzialności za nową falę terroru, Joe Biden ponosi moralną odpowiedzialność za dotychczasowe straty ludzkie, zarówno strony afgańskiej, jak i uczestników operacji NATO.

Amerykańska interwencja po atakach z 11 września 2001 r. skutkowała śmiercią 200 tys. ludzi. Jeśli armia USA straciła 2,4 tys. żołnierzy, liczba zabitych Afgańczyków sięgnęła 172 tys.

Zginęło 1144 żołnierzy państw NATO oraz innych państw sojuszniczych, a ponadto 444 pracowników organizacji humanitarnych i 72 dziennikarzy. Łączny koszt wojen w Afganistanie i Iraku, sfinansowany z kieszeni amerykańskiego podatnika, przekroczył w ubiegłym roku 2 biliony dolarów!

Ważniejsze jednak od astronomicznych wydatków, a nawet strat ludzkich, są niewymierne skutki geopolityczne, które na dziesięciolecia mogą zdestabilizować cały świat. A jeśli świat, to także Polskę, Unię Europejską i przede wszystkim NATO.

Utrata zaufania

Nie bez przyczyny konserwatywny magazyn „The National Interest” zwraca uwagę na zmianę języka amerykańskiej polityki zagranicznej. Chodzi o pojęcia – partner i sojusznik. Za prezydentury Bidena granica pomiędzy terminami ulega rozmyciu, a wraz z nimi zacierają się amerykańskie zobowiązania wobec państw mieszczących się w obu kategoriach.

Waszyngton nazywa partnerami kraje zaprzyjaźnione spoza NATO. Termin sojusznik jest zastrzeżony dla państw takich jak Polska, Wielka Brytania czy Niemcy.

W zależności od kategorii traktaty zobowiązują USA do spełnienia różnych obietnic i udzielania gwarancji, najczęściej w sferze bezpieczeństwa. Jednak odkąd władzę w Białym Domu przejęli demokraci, przeciwnicy USA tacy jak Rosja czy Chiny intensywnie testują zdolność Waszyngtonu do dotrzymania zobowiązań traktatowych.

Przykładami są koncentracje rosyjskiej armii na ukraińskiej granicy czy też chińskie prowokacje wojskowe wobec Tajwanu. Tymczasem do kategorii partnerów należał Afganistan, porzucony bez wahania przez obecną administrację amerykańską.

Zdaniem „The National Interest” tragedia Kabulu wywołuje ogromne obawy Ukrainy, Gruzji czy Mołdawii oraz wszystkich państw świata liczących na amerykańską pomoc lub obronę. Podobne zaniepokojenie wyraża Korea Południowa, a w kontekście chińskim, Japonia, Filipiny, Singapur oraz Australia wraz z Nową Zelandią.

Afganistan jest jednak tylko kolejnym symptomem inercji międzynarodowych zobowiązań USA, do której doszło po objęciu władzy przez Joe Bidena. Zdolność Waszyngtonu do realizacji polityki zagranicznej testują nie tylko wrogowie, ale także uprzywilejowani sojusznicy.

Niemcy, zapewniając sobie dostawy energii w cenie i objętości pozwalającej zachować gospodarczą i polityczną dominację w UE, wyłamały się z transatlantyckiej solidarności i nie wstrzymały budowy gazociągu Nord Stream-2. Mówiąc wprost, Berlin skutecznie przeciwstawił się amerykańskim sankcjom nałożonym na samą inwestycję, jak i na Rosję. Tym samym Niemcy zignorowały interesy bezpieczeństwa Polski i Europy Środkowej oraz Wschodniej.

Nic dziwnego, że podzielenia losu amerykańskich partnerów, na czele z Afganistanem, obawiają się alianci USA z NATO. Chodzi o takie państwa jak Polska i Węgry.

Zgodnie z prawem międzynarodowym Warszawa jest sojusznikiem Waszyngtonu, objętym amerykańskimi gwarancjami bezpieczeństwa. Jednak przykład Afganistanu skłania do brzydkich podejrzeń, że prowadząc politykę wewnętrzną lub zagraniczną sprzeczną z preferencjami USA, zostaniemy de facto usunięci poza nawias wzajemnych zobowiązań.

Mimo udziału w misjach irackiej i afgańskiej oraz 2 proc. PKB na obronę, sojusznicze więzi polsko-amerykańskie słabną. Dla liberalno-lewicowego establishmentu USA cezurą nie są bowiem wspólne wartości oraz interesy polityczne i gospodarcze, tylko ideologia.

Dlatego partnerzy, sojusznicy i przeciwnicy Stanów Zjednoczonych bacznie przyglądają się działaniom administracji Bidena po kompromitacji afgańskiej. Czy Ameryka wywiąże z traktatów dwustronnych i zbiorowych, na przykład w ramach NATO?

„Zarówno gazowy kompromis z Merkel, jak i wyjście z Afganistanu mówi naszym wrogom, że Stany Zjednoczone mogą zostać pokonane” – twierdzi portal The Hill, czytany wnikliwie przez amerykańską klasę polityczną oraz środowiska eksperckie.

„Jeśli mogą nas pokonać nawet talibowie, to kto nie może?” – pyta portal, komentując: „Jako przeciwnicy jesteśmy bezzębni. Jako sojusznicy jesteśmy niewiarygodni”.

Wniosek jest druzgocący. – Myślę, że wycofanie sił USA z Afganistanu będzie miało jeszcze głębszy wpływ niż rejterada z Wietnamu w 1975 r. i opuszczenie Iraku w 2011 r. – powiedział portalowi The Hill był, dowódca amerykańskiego kontyngentu w Kabulu David Barno.

Generał, który dziś wykłada strategię na Uniwersytecie Johna Hopkinsa, dodał – Tragiczna ucieczka na wiele lat stanie się dominującym czynnikiem wpływającym na ocenę potęgi militarnej Stanów Zjednoczonych i ich autorytetu na arenie międzynarodowej. Stworzy błędne wyobrażenia przeciwników Ameryki w przyszłości, a także będzie sprzyjać niebezpiecznemu przekonaniu, że siła militarna Stanów Zjednoczonych i ich polityczna wola obrony swoich przyjaciół i sojuszników słabną.

W tym kontekście najważniejsza dla Polski jest odpowiedź na pytanie, czy era amerykańskiego przywództwa dobiega końca? Waszyngton traci rolę światowego gwaranta, stawiając globalny ład w obliczu destabilizacji.

– Szybkie i chaotyczne wycofanie wojsk amerykańskich z Afganistanu to prawdziwy dar dla Chin i Rosji, które intensywnie dyskredytują amerykańskie przywództwo – komentuje „The Times”, wyrażający poglądy brytyjskiej klasy politycznej.

Rzecznik chińskiego MSZ Lijian Zhao zamieścił na Twitterze karykaturę przedstawiającą Amerykanów uciekających z Afganistanu. Była to ilustracja do spotkania ministra spraw zagranicznych Wang Yi z przywódcą talibów Abdulem Ghanim Baradarem w Pekinie.

Natomiast specjalny przedstawiciel Kremla do spraw Afganistanu Zamir Kabułow oświadczył: – Od dawna dyskutujemy z talibami o perspektywach dalszego rozwoju sytuacji po przejęciu przez nich władzy. Nasze kontakty trwają od 7 lat i można je nazwać pozytywnymi oraz konstruktywnymi, bo talibowie odrobili lekcję 2001 r.

„The Times” przypomniał starą prawdę o tym, że geopolityczna próżnia nie istnieje. Podczas gdy USA, UE i NATO opuszczają Kabul w konwulsjach własnej paniki, Moskwa i Pekin zajmują miejsce Waszyngtonu.

Natomiast „The Washington Post” pyta: „Czy po afgańskiej kompromitacji Chiny dokonają inwazji na Tajwan?”. W każdym razie pekińskie media nazywają Waszyngton strategicznym oszustem.

Chińskie władze nie ukrywają, że są gotowe zainwestować w Afganistan miliardy dolarów. Możliwość tranzytu to wspaniała wiadomość z punktu widzenia globalnej ekspansji, znanej pod nazwą strategii Jednego Pasa – Jednej Drogi.

Z kolei Moskwa liczy na rozwinięcie sieci gazociągów via Afganistan do Pakistanu oraz Indii. Obaj gracze przeliczają zyski z eksploatacji afgańskich bogactw naturalnych szacowanych na bilion dolarów.

Pekin ostrzy sobie zęby szczególnie na złoża litu, niezbędnego w produkcji samochodów elektrycznych i baterii iphonów oraz ipadów. Stawką w grze jest międzynarodowe uznanie władzy talibów.

Atuty w rękach mają również afgańscy radykałowie. Zarówno Chiny, jak i Rosja stoją wobec ogromnych problemów z własnymi społecznościami islamskimi. Pekin obawia się, że separatyści ujgurscy znajdą po sąsiedzku bazy wypadowe, Moskwa boi się eksportu islamizmu na niespokojny Kaukaz.

Jednak korzyści z odebrania USA odpowiedzialności za Afganistan są znacznie szersze. Rosja i Chiny stają się gwarantami stabilizacji w Azji Środkowej. Zmuszają USA i Europę do współpracy w dziedzinie antyterroryzmu, a zwłaszcza nielegalnej imigracji.

W przeciwnym wypadku, jak pokazuje Łukaszenko, oba zagrożenia wraz z przemytem broni i afgańskich narkotyków, natychmiast staną się elementami szantażu.

Niezwykle pesymistycznie widzi przyszłość świata konserwatywny dziennik „The Telegraph”, twierdząc, że plany i projekty Ameryki wszędzie ponoszą fiasko. Brytyjska gazeta wskazuje na przykład UE wspieranej przez Waszyngton, jako projekt Stanów Zjednoczonych Europy, z własną armią, konstytucją i eurodolarem.

Tymczasem Brexit wskazuje, że inne kraje również mogą opuścić Zjednoczoną Europę. Jednym z prawdopodobnych czynników będzie kryzys migracyjny. Dziesiątki milionów przybyszów wywołają kryzys polityczny i gospodarczy UE.

W takiej sytuacji już znalazł się Bliski Wschód wprowadzony przez USA w stan chaosu. Afganistan jest ponownie w rękach talibów. Irak zamienił się w koszmar, a w Syrii i Libii wciąż trwają wojny domowe.

Nie mniej groźne są konsekwencje odwrotu USA z Azji. Chin nie da się już powstrzymać, przejęły Hongkong i ostatecznie zaatakują Tajwan, co grozi wybuchem III wojny światowej.

„To jest katastrofa” – alarmuje „The Telegraph”, wskazując, że w ostatnim dwudziestoleciu hegemonia USA nie przyniosła znaczących rezultatów. Za to Ameryka boryka się z coraz ostrzejszymi problemami wewnętrznymi.

Zdaniem konserwatywnego publicysty Roda Drehera, przede wszystkim zawiódł system polityczny, który oddał władzę gerontokracji symbolizowanej przez Bidena. Waszyngtońska administracja nie ma już nic do zaproponowania – ani kapitalizmu, ani demokracji, ani amerykańskiego snu. – Jak ludzie wprowadzani przez nową lewicę w poczucie winy destrukcyjną ideologią neorasizmu, mogą znaleźć siłę do walki z prawdziwym złem? – pyta publicysta.

– Zachód stracił kontrolę. Świat stanął w obliczu masowej migracji ludności, wojen walutowych i walki o zasoby naturalne. Amerykańskie imperium przynajmniej wierzyło w wolność i demokrację. Siła, która go zastąpi, nie będzie nawet udawała, że jest liberalna – twierdzi Dreher, wskazując na obecną administrację.

Wskazuje przyczynę: – Ci idioci są bardziej zainteresowani prowadzeniem wojen kulturowych niż prawdziwą wojną. Pyta: – Ile czasu amerykańscy generałowie poświęcili równouprawnieniu mniejszości seksualnych w armii, zamiast planować ewakuację z Kabulu?

Publicysta gorzko odpowiada: – Ameryka nie wie, jak wygrywać wojny, ale znajduje czas i pieniądze, aby odpowiednio uzbroić armię do wojny kulturowej przeciwko tradycyjnym amerykańskim wartościom.

„Nie wymazujmy z naszej pamięci afgańskiej kompromitacji” – apeluje periodyk „The American Conservative”, wskazując, że odpowiedzialność ponoszą ludzie rozdzierający USA koncepcjami neorasizmu i dzikich teorii płci.

„Ci ludzie nie są w stanie przejąć kontroli nad południową granicą. Niszczą amerykańską edukację marksistowską teorią równości. Nie są w stanie zapewnić godnej przyszłości Amerykanów, ale niewątpliwie zadbali o własne dzieci” – komentuje dwumiesięcznik.

Skala globalnego upokorzenia Ameryki jest tak ogromna, że ​​ wymusza na polskich władzach refleksję o wartość sojuszu z USA.

Najnowsze