Prawie 650 tys. młodych Polaków przestało spłacać swoje długi.
6,5 mld zł zalegają Polacy, którzy nie ukończyli 35 lat – wynika z danych Krajowego Rejestru Długów (za sierpień). Najbardziej zadłużyli się „młodzi gniewni” (514,5 tys. osób w wieku 26-35), bo oni zalegają już 5,5 mld zł z tej kwoty. Szybko rosną jednak też długi młodszych z przedziału 18-25 lat. W styczniu ich dług (ok. 134 tys. osób) wynosił 508,3 mln zł, a w sierpniu 578,8 mln zł. To pokolenie ludzi, którzy zaliczają właśnie swój pierwszy kryzys. Część z nich pamięta spowolnienie lat 2008-2009, ale wówczas udało się Polsce przejść go „suchą nogą”. Czasu kryzysu z lat 2000-2001 i strukturalnego bezrobocia, które wynosiło ok. 25 proc., nikt z młodych nie pamięta. To bezrobocie zresztą nie zniknęło samo. Po wejściu Polski do Unii Europejskiej rodacy zwyczajnie pojechali za granicę pracować. Szybkość, z jaką uderzył kryzys, była dla młodych szokiem. Nie chodzi o to, że nie można było znaleźć pracy. Jednak kiedy ktoś zarabiał 8-10 tys., to trudno mu nagle zdecydować się na pracę za 4 tys. zł (na przykład jako kurier). Szczególnie że nie wystarcza ona na pokrycie dotychczasowych zobowiązań. Optymiści, którzy brali duże kredyty na mieszkania, auta i gadżety, właśnie odbywają przyśpieszony kurs ekonomii. Poziom wiedzy ekonomicznej Polaków jest mały. Sprowadza się do tego, że jak się zarabia pieniądze, to się je wydaje. A jak się ich nie ma, to się kombinuje. Młodzi Polacy nie wiedzą, że majątek nie bierze się z dużych zarobków, ale z oszczędności i inwestycji.
Młode wilki w sidłach
„Mamy wyraźną grupę biznesmenów, którzy zaczynają działalność gospodarczą i żyją ponad stan. Jeszcze nie osiągnęli sukcesu, nie zaczęli zarabiać, ale już wydają. I na siebie, i na firmę. Luksusowe auto, drogie ubrania, elektronika, eleganckie, dobrze wyposażone biuro w prestiżowej lokalizacji. Pół biedy, kiedy biznes zacznie się rozkręcać, wtedy prędzej czy później spłacą długi. Gorzej, gdy rzeczywistość rozmija się z wyobrażeniami albo nowa działalność w ogóle okazuje się niewypałem i długi zaczynają narastać. To trudna kategoria dłużników, bo mają przerośnięte ego. Kiedy negocjator próbuje im podpowiedzieć, jak rozłożyć spłatę długu, aby problem rozwiązać, czują się urażeni, bo przecież oni wiedzą lepiej, jak zadbać o swoją sytuację finansową” – komentował Andrzej Kulik z Krajowego Rejestru Długów.
Jeżeli ktoś zaczął pracę zawodową w 2009 r., to w ogóle nie miał praktycznej wiedzy o tym, czym jest kryzys w gospodarce. Tymczasem to elementarz gospodarki rynkowej. Znany od czasu opowieści biblijnych o siedmiu latach tłustych (prosperity), w czasie których trzeba przygotować się na siedem lat chudych (kryzys). Oczywiście dziś państwa robią, co mogą, aby skracać okres dekoniunktury, ale taka korekta zawsze będzie następować. Im dłużej jej nie będzie, z tym z większą siłą się pojawi. Po prostu kryzys jest naturalnym regulatorem wolnego rynku.
Większość z długów jest już przejęta przez zawodowe firmy windykacyjne (ok. 2,8 mld zł). Będą one nękać dłużnika i próbować licytować każdy jego majątek, który można upłynnić. Bankom (firmom pożyczkowym, SKOK-om) – są dłużni 1,07 mld zł. Te kwoty też wylądują u windykatorów, chyba że będą regularnie spłacane. Operatorom telekomunikacyjnym – 384,4 mln, a sądom – 197,3 mln zł. Te ostatnie to długi powstałe w większości już podczas procesu windykacji. 213,8 mln zł przypada na długi za niezapłacone kary za jazdy bez biletu komunikacją miejską i międzymiastową. 1,1 mld zł to zaś niespłacone alimenty.
Brak wiedzy i wyobraźni, czasem celowe działanie
„Gdy następuje odpływ, to dowiadujemy się, kto pływał nago” – kpi od lat Warren Buffet, jeden z najbogatszych ludzi świata. Odpływ, cofnięcie się wody, to w tej anegdocie kryzys. Wówczas bowiem dowiadujemy się, kto żyje z dnia na dzień i nie ma żadnych wolnych środków, aby ratować siebie lub swoje firmy, gdy dotyka je kryzys.
W Polsce wielu ludzi, szczególnie pracujących na działalności gospodarczej, nie rozróżnia pieniędzy firmy od swoich. W efekcie budżet w takich firmach i planowanie nie istnieją. A w związku z tym nie istnieje również plan na czas kryzysu.
Część z młodych ludzi zostanie uratowana przez bliskich (rodziców). Dla tych, których rodziny są zamożniejsze, może nawet wiele się nie zmienić – po prostu dostaną wsparcie finansowe na spłatę zobowiązań. Część będzie musiała się pozbyć drogich sprzętów i apartamentów, a może nawet ponownie zamieszkają u rodziców.
Jednak wśród tych, którzy się potknęli, jest też sporo cwaniaków, których biznesy miały problemy jeszcze przed kryzysem związanym z koronawirusem. Dla nich, jak zauważa Jakub Kostecki, szef firmy windykacyjnej Kaczmarski Inkasso, pandemia stała się „wygodnym usprawiedliwieniem” do niepłacenia zobowiązań. Ofiarą takiej polityki byli wynajmujący mieszkania. Początkowo przyjmowali do wiadomości, że najemca ma mniejsze dochody, np. związane z postojowym w jego firmie. Później często okazywało się, że niepłacenie za mieszkanie było celowym sposobem na poprawę płynności.
W czasie „koronakryzysu” Polacy zadłużali się rozsądnie. Wśród „starszych” liczba zadłużonych osób wręcz spadała. Najszybciej rosły długi młodych Polaków 18-25 lat. To nie przypadek, ale łatwość dostępu do pieniądza, który jest tani. W wielu wypadkach zakupów na kredyt można dokonać bez zaświadczenia o dochodach. Nowy telefon u operatora za 5-6 tys. zł można dostać, podpisując 2-letnią umowę. W sklepach AGD, RTV są promocje pod hasłem „kup teraz i zacznij spłacać za pół roku”. Tymczasem młodzi Polacy nie bardzo rozumieją, że odroczona spłata będzie kiedyś musiała nastąpić. Najgorzej postępują ci, którzy biorą nowe pożyczki, aby spłacić stare. To samobójcza taktyka, na której końcu jest po prostu pełna niewypłacalność.
Stara zasada mówi, że szybkość nauki pływania jest wprost proporcjonalna do głębokości wody. Czyli im większe mamy problemy, tym szybciej nauczymy się z nich wychodzić. To zbliżone do zasady, że „co nie zabije, to wzmocni”. Dla części młodych ludzi jednak wejście w życie z garbem długu lub piętnem bankruta może okazać się czymś, z czym będą borykać się przez lata. Rozwiązaniem powinna być zmiana systemu szkolnictwa.
Na lekcjach matematyki młodzi ludzie powinni uczyć się, jak wyliczyć prawdziwe oprocentowanie kredytu na komputer lub ile naprawdę kosztuje darmowy smartfon od operatora, a także (a może przede wszystkim!) ile naprawdę płacą podatków. Także tych pośrednich jak VAT (czyli podatek od towarów i usług, z którego istnienia większość Polaków nie zdaje sobie sprawy, a jak coś o nim słyszała, to myśli, że ich nie dotyczy). Na lekcjach Wiedzy o Społeczeństwie (WOS) zaś młodzi powinni uczyć się, jak wypełniać zeznania podatkowe. Na razie nie ma ku temu woli politycznej. Politycy nie są zainteresowani bowiem, aby ludzie wiedzieli, ile naprawdę płacą na państwo. Konsekwencją tego ekonomicznego analfabetyzmu jest właśnie plaga młodych bankrutów.