Mamy po swojej stronie poważne argumenty, polityka „głodzenia” może się odbić zaś przede wszystkim na kondycji gospodarczej tych, którzy chcieli nas „zagłodzić” – i dobrze, że ten fakt przebił się do świadomości gospodarczego i politycznego establishmentu Niemiec.
Polskojęzyczna mutacja serwisu „Deutsche Welle” podała niedawno nader ciekawą informację. Oto Komisja Wschodnia Niemieckiej Gospodarki, zrzeszająca tamtejsze firmy działające na rynkach położonych na wschód od Niemiec, wystosowała 13 października oświadczenie, w którym wzywa obie strony sporu toczącego się na linii Bruksela – Warszawa do ostudzenia emocji i wypracowania kompromisu.
Powód? Przedłużająca się wojenka zaczyna szkodzić niemieckim interesom. W tym kontekście Komisja ostrzega również przed rozdmuchiwaniem spekulacji na temat ewentualnego wyjścia Polski z UE – dla niemieckiego biznesu scenariusz polexitu jest bowiem istnym koszmarem ze względu na liczne i ścisłe powiązania gospodarcze obu państw. Jak czytamy: „Polska jest piątym najważniejszym partnerem handlowym Niemiec na całym świecie. Polska, a także Węgry są poza tym ważnymi lokalizacjami dla inwestycji i innowacji ze strony niemieckich firm. Zainwestowały one w tych krajach prawie 56 miliardów euro i zatrudniają tam ponad 600 tys. pracowników. Wobec tego uważamy spekulacje o polexicie albo wyjściu Węgier z UE za nieodpowiedzialne”. Jak zauważa przewodniczący Komisji Oliver Hermes, w niemieckie firmy uderzają opóźnienia w rozdziale unijnych środków, gdyż „współfinansowane przez UE inwestycje są, od 2004 roku, ważnym czynnikiem napędzającym wzrost gospodarczy”. W związku z tym „wzywamy obie strony do opanowania. W tej chwili powinno się stawiać na dialog i kooperację zamiast na postępującą konfrontację”.
Oliver Hermes ma pełną rację. Warto też dodać, iż z podobnym apelem Komisja Wschodnia Niemieckiej Gospodarki wystąpiła już w sierpniu, wzywając niemiecki rząd do podjęcia się roli mediatora w konflikcie Polski i Węgier z Unią Europejską, ostrzegając jednocześnie – co ważne – przed „wywieraniem presji na oba kraje”. Polska nie tylko jest piątym partnerem gospodarczym Niemiec, lecz również czwartym źródłem niemieckiego importu, na co mają wpływ liczne zlokalizowane u nas zakłady produkcyjne, będące istotnymi podwykonawcami dla niemieckiego przemysłu. Dość powiedzieć, że wymiana handlowa między Polską a Niemcami, po chwilowym spadku wywołanym koronakryzysem, już jakiś czas temu osiągnęła wartość wyższą niż przed pandemią. Ponadto Grupa Wyszehradzka liczona razem generuje największe obroty gospodarcze z Niemcami, wyprzedzając nawet Chiny. Jakiekolwiek uderzenie w wypracowane latami łańcuchy dostaw i wymianę handlową oznaczałoby zatem ogromne niebezpieczeństwo dla niemieckiej gospodarki.
Ja jednak zwróciłbym szczególną uwagę na słowa Hermesa dotyczące wstrzymywania unijnych środków dla Polski. Obecnie dotyczy to Funduszu Odbudowy (24 mld euro dotacji i 34 mld euro pożyczek), lecz na horyzoncie czai się wdrożenie mechanizmu „pieniądze za praworządność”, mogącego pozbawić nas znacznej części środków z unijnej perspektywy budżetowej na lata 2021-2027. Dlaczego tak niepokoi to niemieckie firmy? Ano dlatego, że one również są beneficjentami eurofunduszy. Jak w przypływie szczerości oznajmił swojego czasu Günther Oettinger (do 2019 r. eurokomisarz ds. budżetu i zasobów ludzkich) z każdego przyznanego Polsce euro do Niemiec wraca 86 eurocentów. Już w 2017 r. w wywiadzie dla serwisu „Handelsblatt Global” Oettinger stwierdził, iż „Polacy wykorzystują pieniądze do składania zamówień w niemieckim przemyśle budowlanym, na zakup niemieckich maszyn i ciężarówek. Tacy płatnicy netto jak Niemcy powinni być zainteresowani istnieniem funduszy strukturalnych. Z ekonomicznego punktu widzenia, Niemcy nie są bowiem płatnikiem netto, ale odbiorcą”.
Innymi słowy, potwierdza się, że fundusze unijne są w znacznej mierze pośrednią formą dotowania niemieckiej gospodarki. Dlatego tamtejszy biznes z takim niepokojem przygląda się mrożeniu unijnych środków w ramach polityki „głodzenia” Polski i Węgier. Nie będzie środków – nie będzie inwestycji, w których niemieckie firmy mogłyby „umoczyć dziób”. Co więcej, pod znakiem zapytania staje realizacja Polskiego Ładu, do partycypowania, w którym premier Morawiecki zachęcał w czerwcu niemieckie firmy na wirtualnej konferencji wspomnianej już Komisji Wschodniej. Przy tej okazji Oliver Hermes nazwał Polskę „gwarantem sukcesu niemieckiej gospodarki”, przyrównując ją do Roberta Lewandowskiego. Ogółem ze wszystkich źródeł Polska ma otrzymać 136,4 mld euro dotacji i ok. 34,2 mld euro pożyczek – czyli łącznie 170,6 mld euro. Jeżeli przyjąć wyliczenia Günthera Oettingera, to do niemieckiej gospodarki wrócić może z tej sumy nawet 146,7 mld euro. Nie dziwi więc, że kanclerz Angela Merkel wezwała ostatnio „unijnych partnerów Polski”, by odeszli od polityki konfrontacji na rzecz „rozwiązania trudności we wzajemnych stosunkach”. Podsumowując, mamy po swojej stronie poważne argumenty, polityka „głodzenia” może się odbić zaś przede wszystkim na kondycji gospodarczej tych, którzy chcieli nas „zagłodzić” – i dobrze, że ten fakt przebił się do świadomości gospodarczego i politycznego establishmentu Niemiec.