9.3 C
Warszawa
czwartek, 25 kwietnia 2024

Przeczekać inflację

W poniedziałek 15 listopada GUS podał najnowsze dane dotyczące inflacji, wg. których w październiku wyniosła ona 6,8 proc. (dla porównania, we wrześniu było to „jedynie” 5,9 proc.), a wszystko wskazuje, że to jeszcze nie koniec – w grudniu inflacja sięgnąć ma nawet 8 proc. i ten trend utrzymywać się będzie co najmniej do 2023 r. 

Brzmi groźnie, tyle że mechanizm obecnej inflacji, dotykającej w różnym stopniu również resztę świata, jest dość specyficzny i jak się przyjrzeć, to po pierwsze tak naprawdę niewiele tu od nas zależy, a po drugie, nawet obecna, dość wysoka inflacja, nie musi wcale oznaczać gospodarczej katastrofy i najprawdopodobniej trzeba ją będzie po prostu… przeczekać.

Winę za inflację zwykło się zwalać na rządy, a konkretnie na nieopanowaną skłonność do „drukowania pieniędzy” mającą cechować nieodpowiedzialnych, populistycznych polityków. W tym celu wprowadzono zabezpieczenia w rodzaju zakazu bezpośredniego finansowania rządowych wydatków przez banki centralne. Dodatkową rolę odgrywał niepisany „konsensus” świata ekonomistów, wg którego „zdrowy” poziom inflacji nie powinien przekraczać 2-2,5 proc. Aż nagle nastąpił kryzys finansowy w USA, który rozlał się na resztę świata – w tym na strefę euro – i nagle okazało się, że wręcz przeciwnie: rządy i banki centralne powinny zasypać go pieniędzmi, by ratować instytucje finansowe „zbyt wielkie, by upaść”. Dodajmy – mówimy o tych samych bankach i funduszach, które swą skrajnie nieodpowiedzialną aktywnością spekulacyjną do owego kryzysu doprowadziły. Ruszyło więc „luzowanie ilościowe” – FED i EBC skupywały na potęgę papiery dłużne, futrując „rynki finansowe” nieprzytomnymi górami euro i dolarów. Niektórzy już wówczas spodziewali się inflacyjnego „tąpnięcia” – lecz to nie nastąpiło. Najprawdopodobniej dlatego, że ów „socjal dla plutokratów” zatrzymał się w znacznej mierze w finansowej bańce, słabo przenikając do realnej gospodarki. Po prostu instytucje finansowe, zamiast kredytować przemysł czy konsumpcję, wolały po staremu spekulować na giełdzie.

Teraz jest jednak inaczej. Światowa histeria na punkcie COVID-19 zamroziła globalne łańcuchy dostaw i produkcji, zamknęła zakłady pracy i całe branże, a ludzi – pracowników i konsumentów – w domach. Żeby więc uniknąć kompletnego załamania, rządy znów zaczęły sypać pieniędzmi – lecz tym razem pompowano je w realną gospodarkę: dotowano i kredytowano przedsiębiorstwa, podtrzymywano zatrudnienie, wreszcie – rozdawano pieniądze bezpośrednio ludziom. A potem zdjęto rygory, gospodarki znów ruszyły i nastąpiło pocovidowe, gwałtowne „odbicie”. Tyle że okazało się, iż gwałtowność tego „odbicia” kompletnie zatkała całą światową logistykę i produkcję. Ruszyły w górę ceny wszystkiego – surowców, energii, kosztów transportu (głównie morskiego, obsługującego ponad 2/3 światowego handlu) – i to o kilkaset procent w ciągu roku, o takiej skali mówimy, a w ślad za nimi również towarów i usług. W przypadku Europy swoje dołożyła obłąkańcza polityka klimatyczna, nie tylko ograniczająca limity emisji CO2, lecz, co gorsza dopuszczająca giełdowe spekulacje na „dobru rzadkim”, jakim staje się dwutlenek węgla, co nabiło kabzy różnym „handlarzom powietrzem” i fatalnie odbiło się na cenach energii, szczególnie w krajach bazujących na paliwach kopalnych, jak Polska. Europa na własne życzenie zafundowała sobie pełzający kryzys energetyczny.

Reasumując: zatkane łańcuchy dostaw, ceny surowców, ceny emisji CO2 oraz „socjal dla biznesu” (w polskim przypadku 312 mld zł wpuszczonych w krótkim czasie w gospodarkę w ramach „tarcz antykryzysowych”, czyli niemal dwukrotność tego, co dotąd wydano na program „500+”) – to są podstawowe elementy składowe obecnej inflacji, które zsumowane dały efekt „inflacyjnej synergii”. Mieliśmy do wyboru – recesję albo inflację i wybraliśmy inflację. Słusznie zresztą, bo lepiej mieć inflację i wzrost gospodarczy, niż stabilne ceny przy gospodarczym marazmie, co może skończyć się wręcz deflacją. Oczywiście, najlepiej byłoby, gdybyśmy nie ulegali pandemicznej histerii i nie zamykali gospodarki – ale to mleko niestety już się rozlało.

No dobrze, ale czy nie przekroczono pewnej inflacyjnej granicy? Intuicyjnie powiem, że jeszcze nie. Dopóki za inflacją jako-tako nadąża wzrost PKB (w tym roku w Polsce wynieść ma ponad 5 proc.) i wzrost płac, to z Bogiem sprawa. Ostrożny byłbym również z nerwowym podnoszeniem stóp procentowych, bo po pierwsze – przy światowych trendach, na które nie mamy wpływu, będzie to zaledwie plasterek na ranę, po drugie – gospodarczy efekt chłodzący może sprawić, że lekarstwo okaże się gorsze od choroby i osuniemy się w stagflację. Jedyny radykalny ruch, za którym bym optował, to wypowiedzenie rujnującej nas unijnej polityki klimatycznej, ze szczególnym uwzględnieniem systemu handlu emisjami. Ponieważ rząd na sto procent się na to nie zdecyduje, to pozostaje nam, jak zasugerowałem na wstępie, po prostu czekać, aż rozchwiany świat znów wróci do pionu.

Najnowsze