Czy za szyldem Anonymous, haktywistów atakujących dyktaturę Władimira Putina, ukrywają się cyberwojska USA i ich sojuszników?
„Jesteśmy Anonymous. Jesteśmy legionem. Nie wybaczamy. Nie zapominamy. Spodziewaj się nas” – to motto największej hakerskiej grupy na świecie. 24 lutego, gdy rosyjski dyktator Władimir Putin zaatakował Ukrainę, to Anonymous ogłosiło, że wypowiadają jemu i Rosji wojnę. Zastrzegli, że dotyczy ona tylko władz i tych, którzy ją popierają, a nie zwykłych Rosjan. Trudno powiedzieć, czy istnieje jakiś jeden ośrodek decyzyjny sterujący tą organizacją. Anonymous deklarują się jako obrońcy wolności, praw ludzi i sprawiedliwości. Walczą z politykami i korporacjami. Pierwszy raz nazwa tego ruchu pojawiła się w 2006 r. W 2012 r. amerykański tygodnik „Time” zaliczył Anonymous do „najbardziej wpływowych osób świata”. Po wypowiedzeniu wojny padły strony Kremla, Gazpromu (państwowego monopolisty w handlu gazem), rządowej agencji propagandy Russia Today i wielu innych rosyjskich i białoruskich firm. Szczytowym osiągnięciem wojny Anonymous było włamanie się do rosyjskich kablówek i nadawanie zamiast programu informacji o wojnie z Ukrainą. Skuteczność Anonymous jest tak ogromna, że poważni ludzie zadają pytania, czy mamy do czynienia z „pospolitym ruszeniem” haktywistów (jak są nazywani), czy też po prostu z szyldu Anonymous korzystają cyberwojska zachodnich państw.
Na koncie twitterowym Anonymous można przeczytać, że są to „ludzie z klasy robotniczej poszukujący lepszej przyszłości dla ludzkości, którzy zgadzają się na kilka podstawowych zasad: wolność informacji, wolność słowa, odpowiedzialność firm i rządów, prywatność i anonimowość dla osób prywatnych”. W przeszłości Anonymous atakował rządy Stanów Zjednoczonych i Chin, Kościół Scjentologiczny (wpływową w USA sektę, której członkami są znani aktorzy m.in. Tom Cruise) i Państwo Islamskie, jednocześnie wyrażał poparcie dla takich działań takich Arabska Wiosna i Okupacja Wall Street w 2011 r. Nigdy jeszcze grupa ta nie atakowała z taką siłą i nie odnosiła tak wielkich sukcesów. Kiedyś amerykańskiemu Federalnemu Biuru Śledczemu (FBI) udało się zatrzymać kilka osób, które zostały oskarżone o włamania, ale nie wpłynęło to w żaden sposób na działania grupy. Zasadniczo każdy może korzystać z tej marki, jeżeli jego sprawa jest słuszna. Chętnych, aby posłużyć się brandem Anonymous w niesłusznej sprawie, nie ma. Kara za takie działanie mogłaby być bowiem bardzo bolesna.
Wojna z kłamstwem
Oficjalne konto haktywistów w mediach społecznościowych poinformowało, że Anonymous prowadzi działania mające na celu utrzymywanie rządowej witryny .ru w trybie offline. Ma to na celu sprawienie, aby Rosjanie otrzymywali prawdziwe informacje, a nie obrobioną sieczkę machiny propagandowej Putina. Zakłócano w ramach tych działań dostawy internetu, publikowano maile firm handlujących bronią (rosyjskich i białoruskich). Grupa zaatakowała również inne rosyjskie i białoruskie media w poniedziałek, zastępując ich główne strony komunikatem „Stop wojnie”.
„Rosja może używać bomb do zrzucania na niewinnych ludzi, ale Anonymous używa laserów do zabijania rosyjskich witryn rządowych” – napisali Anonymous 26 lutego. Co ciekawe, mimo iż przekazywane przez to konto informacje się potwierdzały, to Anonymous zaprzeczyło, jakoby posiadało jakieś oficjalne konto. „Jesteśmy zdecentralizowanym ruchem oporu. Nie ma oficjalnego konta #Anonymous” – poinformowali. Gdy dziennikarze hiszpańskiego El Pais zapytali konto na Twitterze, czy jest to „oficjalne” konto Anonymous, ci odpowiedzieli: „Wszyscy jesteśmy zespołem. Nie ma oficjalnego Anonymous”. Ta decentralizacja pozwala każdej osobie lub organizacji działać bez namierzenia od ponad piętnastu lat.
Oprócz poważnych ataków na rosyjskie rządowe serwery było sporo działań „ku pokrzepieniu serc”. Anonymous przejął kontrolę nad setkami kamer publicznych imonitorów w Rosji, i publikował na nich wiadomości przeciwko inwazji na Ukrainę, zachęcał Rosjan do walki z reżimem Putina. Na przykład włamali się na ekrany stacji ładowania samochodów elektrycznych w Moskwie, aby wyświetlać komunikaty takie jak „Putin to dupek” i „Chwała Ukrainie”. Koordynowali też masową kampanię spamową, aby losowo wysyłać wiadomości e-mail do Rosjan na temat „prawdy o wojnie na Ukrainie”.
Można przyjąć, że każdy haker, który po godzinach chce zrobić Rosjanom psikusa i zostawić podpis, iż działał w imieniu Anonymous, jest mile widziany. Takie pospolite ruszenie antysystemowców z całego świata.
„To bardziej drobni sabotażyści. Nie mają środków na przeprowadzenie poważnego cyberataku, jak wejście do systemów Kremla, zablokowanie sieci elektrycznej czy przejęcie kontroli nad rosyjskim centrum kontroli dronów używanych na Ukrainie” – komentuje Andrea G. Rodriguez, badacz zajmujący się nowymi technologiami z European Policy Centre w Brukseli. Jego słowa potwierdza fakt, że do tej pory nie było serii żadnych poważnych cyberataków. Było tylko jedno uderzenia wskazujące na profesjonalistów. Zablokowanie internetu przez satelitę KA-SAT w dniu rozpoczęcia inwazji.
Szyld dla cyber-wojska
Grupy haktywistów Anonymous mają reputację wojowników cyberprzestrzeni walczących o sprawiedliwość. Zapewnia im to szacunek wśród społeczności hakerów i sympatię opinii publicznej w różnych. To nie przypadek, że najsłynniejsza grupa, Anonymous, używa jako obrazu identyfikacyjnego maski Guya Fawkesa użytej w filmie „V jak Vendetta”. Dla pokolenia 20-30-latków to symbol oporu przeciwko tyranii. Anonimowość grupy sprawia, że jej skład zmienia się od lat bez widocznych komunikatów. Nie ma dowodów, aby tajne służby jakiegokolwiek kraju podawały się za haktywistów Anonymous, aby ukryć swoją odpowiedzialność za atak. Wiadomo jednak, że istnieją takie finansowane przez rządy grupy hakerów. Mają je Amerykanie, Brytyjczycy, oczywiście, a może przede wszystkim – Rosjanie. Jednak mają też np. Holendrzy.
Właśnie rosyjscy hakerzy atakowali w taki sposób Ukrainę. W 2017 r. podpisywali jako F Society (Pier…. Społeczeństwo, fikcyjna grupa haktaktywistów z kultowego amerykańskiego serialu „Mr. Robot”). Atak na inne państwo pod fałszywą flagą hakerów to zresztą rosyjski znak firmowy. Po katastrofie smoleńskiej w 2010 r., gdy Polacy byli w szoku po stracie najważniejszych polityków i urzędników, anonimowi hakerzy zaatakowali polskie systemy bankowe i rządowe. Analitycy uważali, że była to praca zlecona służb rosyjskich, ale dowodów na to nie było.
Podobnie było w 2007 r. Wówczas Estonia, najlepiej zinformatyzowane państwo w Unii Europejskiej, przeżyła serię cyberataków, które zablokowały infrastrukturę cyfrową kraju. Była to „kara” za to, że władze zdecydowały się przenieść pomnik żołnierzy sowieckich do mniej widocznej części stolicy. Chociaż ataki pochodziły z setek komputerów osobistych zlokalizowanych w kilkudziesięciu krajach, NATO podejrzewało, że za operacją stoi Moskwa. Kreml zawsze temu zaprzeczał. Teraz role się odwróciły. To Kreml oskarża zachód o wykorzystywanie szyldu Anonymous do atakowania swojej struktury informatycznej, a Zachód spokojnie i rzeczowo wszystkiemu zaprzecza. „Chcemy, aby Rosjanie zrozumieli, że wiemy, że trudno im wypowiadać się przeciwko swojemu dyktatorowi z obawy przed represjami. My, jako kolektyw, chcemy tylko pokoju na świecie. Chcemy lepszej przyszłości dla całej ludzkości. Tak więc, podczas gdy ludzie na całym świecie rozbijają dostawców internetu w Rosji na kawałki, zrozumcie, że jest to całkowicie skierowane przeciwko działaniom rządu rosyjskiego i Putina” – podsumowali w swojej deklaracji Anonymous. Jaka jest prawda, tego nie dowiemy się nigdy. Jednak możemy przypuszczać, że Anonymous nie obraziło się, gdy tym razem w ogłoszonej przez nich wojnie wzięli udział, razem z nimi, hakerzy opłacani przez rządy.