Choć nie wiadomo, czy rząd w ogóle dostanie obiecane mu pieniądze, inwestycje związane z Krajowym Planem Odbudowy mają ruszyć zgodnie z planem.
Przystąpienie przez Polskę do Unii Europejskiej było swego czasu reklamowane jako wielka dziejowa szansa na obsypanie naszego kraju prawdziwym deszczem dotacji. Po ponad 18 latach obecności we wspólnocie okazuje się, że polskie państwo nie dość, że nie może się od eurokratów doprosić należnych mu pieniędzy, to na dodatek musi samo zakładać za nich pieniądze. Czy Polska stała się już na tyle bogata, że jest w stanie sama sfinansować sobie unijne dotacje, czy też raczej po raz pierwszy uzyskaliśmy namacalny dowód na to, jak niewiele znaczą dotacje, skoro jesteśmy w stanie praktycznie sfinansować je sobie sami?
Długie dzieje szantażu
Całokształt wydarzeń związanych z Krajowym Planem Odbudowy tworzy jedną z najdziwniejszych i najbardziej zdumiewających historii w najnowszej historii. Wszystko zaczęło się od koronawirusa i dokonanych z jego okazji ogromnych zniszczeń, które uzasadniano koniecznością walki z rozprzestrzenianiem się nowego patogenu. Polska, tak jak niemal wszystkie europejskie kraje, w zadziwiający sposób zdecydowała się obrać jeden z najbardziej destrukcyjnych kursów w zakresie polityki sanitarnej, choć przykład Szwecji pokazuje, że można było pójść w zupełnie innym kierunku. Zastosowanie radykalnych środków przyniosło ze sobą nagłe spiętrzenie problemów finansowych, które Komisja Europejska, w typowy dla siebie sposób, perfekcyjnie wykorzystała do zastosowania szantażu. W zamian za uruchomienie nowych środków finansowych kraje członkowskie miały się zgodzić na przyspieszenie w zakresie osiągnięcia zeroemisyjności oraz w pozostałych obszarach polityki zrównoważonego rozwoju.
W momencie, gdy polski rząd – tak jak wszystkie inne – drżał o swoją przyszłość, zaciągnąwszy rekordowy dług oraz uchwalając rekordowy deficyt budżetowy, każda kwota oferowana przez Komisję Europejską wydawała się na wagę złota, a wszelkie warunki stawiane przez eurokratów jak najbardziej uzasadnione. W ten właśnie sposób Mateusz Morawiecki zgodził się w lipcu 2020 roku na powiązanie wypłaty unijnych środków z tzw. przestrzeganiem zasad praworządności. Już wtedy można było się przekonać, że faktycznym celem unijnego Funduszu Odbudowy nie było w gruncie rzeczy dokonanie żadnej odbudowy po pandemii (choćby dlatego, że uruchomione środki nie zostały przeznaczone dla najbardziej poszkodowanych), lecz chęć uzyskania przez Brukselę nowego środka nacisku na kraje członkowskie. To, co jeszcze dwa lata temu wydawało się dość kontrowersyjną tezą, przestało nią być po ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych w Niemczech, gdy nowa koalicja SPD-CDU/CSU w swoim dokumencie koalicyjnym expressiv verbis zapisała chęć utworzenia z Unii Europejskiej wielkiego państwa federacyjnego.
Choć od zawarcia pamiętnego kompromisu (który był tak naprawdę kapitulacją) minęły już dwa lata, obiecane Polsce pieniądze nadal nie zostały przekazane. W mediach co jakiś czas pojawiały się przez ostatnie miesiące zapowiedzi, że ich uruchomienie ma się dokonać „na dniach”, lecz najwidoczniej sam rząd zrozumiał ostatecznie, że od samego początku Brukseli nie chodziło wcale o to, aby je przekazać, ale o to, żeby nieustannie wykorzystywać je do mało wybrednego szantażu.
Odwlekanie konfrontacji
Środki na projekty, które zostały już dawno temu zatwierdzone w ramach KPO, ma uruchomić Polski Fundusz Rozwoju. W pierwszym rzucie przeznaczonych ma zostać nawet 7 mld zł, które PFR wygospodarował ze zwrotów z tarcz antykryzysowych. Rząd Zjednoczonej Prawicy wychodzi najwidoczniej z założenia, że zapychając doraźnie brakującą kwotę wolnymi środkami, nie tylko zapunktuje wśród obywateli czekających niecierpliwie na wypłatę środków, ale także pokaże Brukseli, że przetrzymywanie należnych Polsce pieniędzy nawet długi czas nie doprowadzi do żadnej katastrofy.
Prawdziwy efekt podjętej decyzji może być jednak zupełnie inny. Wziąwszy na siebie finansowanie Krajowego Planu Odbudowy, partia rządząca jeszcze bardziej odwlecze moment uzyskania środków. Rząd Morawieckiego powinien był powstrzymać się od działania, gdyż zwykli ludzie najprawdopodobniej nigdy nie uświadomią sobie, jak bardzo niegodziwie zachowała się Komisja Europejska, dopóki nie odbije się to na ich kieszeniach. Spór rządu z Brukselą miał do tej pory zdecydowanie gabinetowy charakter i pomimo wszelkich przepychanek nie przełożył się nigdy na żadne większe perturbacje dla szeregowego obywatela. Wstrzymywanie środków należnych Polsce w ramach KPO stwarzało rzadko spotykaną okazję do tego, aby ogromny entuzjazm żywiony w naszym kraju wobec Unii przeszedł prawdziwy test bojowy.
Ten test bojowy niósłby ze sobą oczywiście pewne ryzyka, których rząd najwidoczniej chciał za wszelką cenę uniknąć. Wstrzymywanie startu wielu projektów w sytuacji, gdy gospodarka wchodzi w okres recesji to krok, który z pewnością doprowadziłby do wielu protestów, ale byłaby to doskonała okazja do tego, aby wszelkie negatywne konsekwencje wzięła na siebie Bruksela. 7 mld zł to nie kwota, bez której zawaliłaby się polska gospodarka i jeżeli rząd kiedykolwiek chciałby znaleźć lepszą okazję do tego, aby odsłonić szerszej publice prawdziwe oblicze unijnych szantażystów, to ciężko sobie wyobrazić bardziej sprzyjające warunki i bardziej dogodną kwotę.
Całe zamieszanie związane z Krajowym Planem Odbudowy powinno zaś posłużyć do poważnej i uczciwej debaty na temat tego, jak dalece rzeczywiście unijne fundusze są Polsce w ogóle do czegokolwiek potrzebne. Abstrahując od całego politycznego szantażu, ich rola w podnoszeniu polskiej gospodarki z komunistycznej zapaści nie jest wcale tak wielka, jak się przekonuje, a związany z nimi narastający ciężar polityczny czyni je czymś ze wszech miar uciążliwym. Europa Zachodnia dokonała swojego „wielkiego wzbogacenia” jeszcze przed powstaniem Unii Europejskiej, a wypracowana wówczas przewaga nie jest wciąż niwelowana pomimo miliardów euro płynących co roku w kierunku Europy Środkowo-Wschodniej (i wracających na zachód kontynentu w postaci zamówień i zakupów).
Szkoda wyrządzona sobie
Wykładając pieniądze za Unię Europejską, rząd największą krzywdę wyrządził jednak sobie sam. Będąc skonfrontowanym z najbardziej w dotychczasowej historii nastawioną na likwidację suwerenności państw narodowych Komisją Europejską, powinien był przede wszystkim ratować siebie oraz budować społeczne poparcie dla swojego oporu przed centralizacją władzy. Zamiast tego podtrzymany został mit hojnej Unii, która obsypuje pieniędzmi pół kontynentu.
W obliczu rosyjskiej agresji na Ukrainę nadmierna eskalacja konfliktu z Unią Europejską byłaby rzeczą nieodpowiedzialną. Istnieją jednak pewne granice uległości, których przekroczenie naraża na jeszcze większe straty polityczne. Polska musi grać odważnie, bo przeciwnik już dawno zaczął uciekać się do wszelkich dozwolonych chwytów. A skoro jesteśmy w stanie sami wypłacić sobie unijne dotacje, to chyba najlepiej pokazuje, że jako kraj przebyliśmy już długą drogę od petenta pukającego do bram europejskiego raju i jesteśmy w stanie przeciwstawić się szantażowi – chociażby poprzez wstrzymanie zapłaty składki członkowskiej.