8.1 C
Warszawa
czwartek, 9 maja 2024

Kamieni milowych kupa

Premier Mateusz Morawiecki zapętlił się już do tego stopnia w swej iście gierkowskiej propagandzie sukcesu, że zaczyna uciekać w rozpaczliwą pseudoargumentację opartą na szantażu emocjonalnym. Tylko tak można zinterpretować jego wypowiedź podczas zjazdu Klubów „Gazety Polskiej” w Spale. Oto na pytanie zatroskanego klubowicza z Australii, czy „kamienie milowe oznaczają koniec z suwerennością Polski”, premier odparł, co następuje: – Właśnie dziś, kiedy pieniądz jest tak drogi dla Polski, musimy rynkom finansowym płacić gigantyczne pieniądze, to dziś te pieniądze z KPO są potrzebne, by zabezpieczyć naszą suwerenność.

 – Wszyscy, którzy próbują rozpętać histerię wokół tzw. kamieni milowych, mylą się i nie tylko są w błędzie, ale leją wodę na młyn ruskiej propagandzie. Wiecie dlaczego? Bo suwerenność możemy utracić także poprzez gigantyczny kryzys gospodarczy, który doprowadzi do załamania. A pieniądze zewnętrzne, które są grantowe, unijne, za nie nie płacimy. Nie musimy płacić odsetek ani ich zwracać. One są potrzebne na inwestycje. Łatwiej będzie nam wyjść obronną ręką z tych tarapatów – dodał, po czym zaznaczył jeszcze, że 99 procent tych kamieni milowych jest absolutnie w interesie Polski. (cyt. za niezalezna.pl).

Ciekaw jestem owego jednego procenta „kamieni milowych” nieleżących w interesie Polski, a na które ministrowie Buda i Puda wyrazili zgodę, negocjując z osobistego nadania premiera za plecami partyjnej centrali i większości własnego rządu – i miałbym tu swoich faworytów, no ale mniejsza. Istotne jest co innego: otóż wypowiedź Morawieckiego składa się z szeregu półprawd i przeinaczeń, na dodatek częściowo wzajemnie się wykluczających, podszytych wspomnianym na wstępie emocjonalnym szantażem. Przede wszystkim premier przyznał, iż „musimy płacić rynkom finansowym gigantyczne pieniądze”, czyli że rentowność polskich obligacji gwałtownie wzrosła, to zaś przekłada się na skokowy wzrost kosztów obsługi zadłużenia, zwłaszcza zagranicznego. I to akurat jest prawda.

Dalej jednak zaczynają się półprawdy. Mianowicie, to nie jest tak, że pieniądze z UE są darmowe i „za nie nie płacimy”. Po pierwsze, pochodzą ze wspólnego, europejskiego długu, żyrowanego również przez Polskę i będą one spłacane z nowych, ogólnounijnych podatków, takich jak podatek od plastiku, podatek cyfrowy czy graniczna opłata węglowa, będących „zasobami własnymi UE”. Czyli każdy z nas zrzuci się na Fundusz Odbudowy, płacąc za unijne dobrodziejstwa w cenach towarów i usług obciążonych wymienionymi daninami. Po drugie, pieniądze „grantowe” to jedynie ok. 2/3 tego, co mamy dostać (23,9 mld euro – ok. 106,9 mld zł.), natomiast dalsza 1/3 (11,5 mld euro – 51,6 mld zł.) to pożyczki – zaciągane na preferencyjnych warunkach, ale jednak. Po trzecie wreszcie, fundusze unijne wypłacane są „z dołu”, a więc najpierw musimy sfinansować sami przewidziane w KPO inwestycje, licząc na to, że Bruksela nam te wydatki zrefunduje. A jak je sfinansujemy? Przecież nie z własnych pieniędzy, bo ich nie mamy – gdybyśmy je mieli, to nie potrzebowalibyśmy żadnego unijnego Funduszu Odbudowy. Będziemy więc musieli na konto przyszłych refundacji zapożyczyć się we własnym zakresie – na tych samych rynkach finansowych, którym już dziś wedle słów samego Morawieckiego płacimy „gigantyczne pieniądze” wskutek wzrostu rentowności naszych obligacji. I spłacać od tych nowych obligacji odsetki.

Tymczasem – i to jest clou – Unia zrefinansuje nam jedynie „goły” koszt inwestycji, bo przecież odsetek od zaciągniętego na poczet KPO długu nam nie zwróci! Będziemy zatem spłacać TRZY zadłużenia – współfinansując europejski Fundusz Odbudowy, spłacając „preferencyjne” kredyty, które otrzymamy w jego ramach oraz dodatkowo odsetki od długu zaciągniętego a conto spodziewanej unijnej refundacji. W jaki sposób ta potrójna pętla zadłużenia ma nas uchronić przed kryzysem – tym bardziej że ponad 40 proc. inwestycji pochłonie w różnych formach dostosowanie Polski do wymogów rujnującej naszą konkurencyjność „transformacji energetycznej”? Obawiam się, że wdepnęliśmy w mechanizm przypominający ten z początków lat 90, kiedy to wmówiono nam, że przemysł to „przeżytek”, a nowoczesna gospodarka ma być oparta na usługach – teraz natomiast podążamy za mirażem „zeroemisyjności”. I na dodatek wg premiera każdy, kto zgłasza jakiekolwiek zastrzeżenia „leje wodę na młyn ruskiej propagandy”. Szkoda, że nie sypie piasku w tryby i nie wkłada kija w szprychy – wybrzmiałoby jeszcze dobitniej, ale może te metafory premier trzyma sobie na kolejne okazje.

Niedawno min. Waldemar Buda ogłosił, iż zaczynamy „prefinansowanie” KPO, czyli zaczynamy wydawać pieniądze bez żadnej gwarancji, że Bruksela nam je zwróci, bo w ramach doktryny „głodzenia” Polski zawsze znajdzie się pretekst, by odmówić należnych nam środków. A zatem równie dobrze z całego KPO zamiast wirtualnych cudów na kiju może nam zostać jak najbardziej realny gigantyczny dług i, trawestując klasyka, kamieni milowych kupa.

Najnowsze