-0.2 C
Warszawa
czwartek, 21 listopada 2024

Pełzająca cenzura

Tak wygląda w praktyce „słabosilne” państwo – słabe wobec silnych i silne wobec słabych. Ponieważ nie jest w stanie dosięgnąć wielkich medialnych koncernów, szczególnie tych zagranicznych, więc jego czynownicy wyżywają się na maluczkich, by wykazać swą „sprawczość”.

Ostatnie tygodnie przyniosły kilka nader niepokojących sygnałów dotyczących szeroko rozumianej sfery wolności słowa. Otóż jakby mało było „sprywatyzowanej” cenzury uprawianej nagminnie (i bezkarnie) przez oligopol Big Techu, który wykorzystując swą dominującą pozycję, jest w stanie skutecznie „ewaporować” niewygodne osoby i poglądy z przestrzeni publicznej, to swoje cenzorskie trzy grosze postanowił dorzucić jeszcze rząd. Zaczęło się od zablokowania strony internetowej opozycyjnego tygodnika „Najwyższy Czas!” (nczas.com). Jak wynika z pism operatorów telekomunikacyjnych udostępnionych przez redaktora naczelnego, Tomasza Sommera, dokonało się to na żądanie ABW – a to za sprawą skandalicznego i antykonstytucyjnego art. 180 ust. 1 Prawa telekomunikacyjnego, który nakazuje operatorom, by na żądanie „uprawnionych podmiotów” blokowali połączenia telekomunikacyjne lub przekazy informacji, jeżeli te „mogą zagrażać obronności, bezpieczeństwu państwa oraz bezpieczeństwu i porządkowi publicznemu”. Proszę zwrócić uwagę: „uprawniony podmiot” nie musi wykazywać konkretnego zagrożenia – wystarczy, że uzna, iż dana strona potencjalnie w bliżej niesprecyzowany sposób może zagrażać państwu. Wszystko odbywa się w czysto uznaniowym, arbitralnym trybie, co więcej bez obowiązku informowania właściciela danego medium i bez żadnej procedury odwoławczej. Mamy więc do czynienia z cenzurą prewencyjną, zakazaną przez Art. 54 ust. 2 Konstytucji.

Kolejny przykład to absurdalny nakaz rejestrowania w KRRiT usług VOD, pod które to usługi podciągnięto kanały prowadzone w popularnych serwisach typu You Tube. W związku z niedopełnieniem tego obowiązku znany niezależny dziennikarz Witold Gadowski otrzymał z KRRiT pismo straszące go karą do 140 tys. zł. Ów nakaz już rok temu stał się przedmiotem zainteresowania RPO, prof. Marcina Wiącka. KRRiT tłumaczyła się wówczas, iż jedynie wykonuje znowelizowaną ustawę o radiofonii i telewizji, która to nowelizacja stanowi z kolei implementację unijnej dyrektywy. Rzecz w tym, iż takie dyrektywy można implementować w mądrzejszy lub głupszy sposób. U nas ustawodawcy poszli po najmniejszej, sklerotyczno-urzędniczej linii oporu: przyjęto mianowicie zasadę, iż obowiązek zarejestrowania się jako „dostawca audiowizualnych usług medialnych” ciąży na osobach fizycznych i podmiotach prowadzących działalność gospodarczą „w sposób zarobkowy, ciągły i zorganizowany” – a do tego wystarczy, że osiąga się z tytułu takiej działalności przynajmniej w jednym miesiącu przychód przekraczający 50 proc. minimalnego wynagrodzenia. Zważywszy, iż serwisy oferują swym użytkownikom monetyzację treści i wpływy z reklam, to wystarczy prowadzić w miarę popularny kanał hobbystyczny, by podpaść pod obowiązek rejestracji – a to rodzi ustawowy wymóg raportowania swej działalności, wprowadzenia ułatwień dla osób z niepełnosprawnościami czy stosowania zabezpieczeń technicznych chroniących małoletnich przed szkodliwymi treściami. Czyli biurokratyczną i techniczną mitręgę mogącą skutecznie wywołać tzw. efekt mrożący, zniechęcający do publikowania nie tylko hobbystów, lecz również dziennikarzy obywatelskich. Mamy tutaj brak jakiegokolwiek rozróżnienia pomiędzy profesjonalnymi podmiotami w rodzaju dużych koncernów medialnych a amatorami, którzy przekroczą wspomniany limit 50 proc. najniższej krajowej. Wszystko w sytuacji, gdy internetowi giganci przy całkowitej bezradności państwa hulają sobie w Polsce niczym na dzikich polach, lekceważąc polskie prawo i unikając płacenia podatków.

No i wreszcie przykład trzeci: Stanisław Żaryn, sekretarz stanu w KPRM oddelegowany na odcinek służb specjalnych przyznał, iż prowadzone są prace nad możliwością karania za „dezinformację”. Jeżeli to przejdzie w jakiejkolwiek formie, to będziemy mieli ze strony władzy prawdziwą wolną amerykankę pozwalającą „dojechać” i zakneblować praktycznie każdego – bo o tym, co jest a co nie jest „dezinformacją”, będą oczywiście decydowały odpowiednie służby. Schemat ten przerobiliśmy podczas niedawnej pandemii, kiedy to media społecznościowe stosowały na podstawie kompletnie nieprzejrzystych, uznaniowych kryteriów wspomnianą na wstępie „prywatną cenzurę” wobec osób i opinii negujących „jedynie słuszną” politykę walki z koronawirusem. Czasami, dla pozoru, powoływano się na tzw. fact checking, czyli nową formę propagandy ubraną w szaty rzekomo „obiektywnego” weryfikowania informacji – tak się składa, że przeważnie wybiórczego, stronniczego i szytego pod zapotrzebowanie sponsorów.

Tak wygląda w praktyce „słabosilne” państwo – słabe wobec silnych i silne wobec słabych. Ponieważ nie jest w stanie dosięgnąć wielkich medialnych koncernów, szczególnie tych zagranicznych, więc jego czynownicy wyżywają się na maluczkich, by wykazać swą „sprawczość”. Rządowi PiS radziłbym jednak powstrzymać się w tych represyjno-cenzorskich zapędach – władza bowiem nigdy nie jest dana na zawsze, a raz spuszczona ze smyczy cenzura ma to do siebie, iż jest bronią obosieczną.

FMC27news