Zakończony szczyt klimatyczny COP28 w Dubaju stał pod znakiem kilku skandali i coraz większego zmęczenia alarmistycznym tonem.
Jakub Wozinski
Spotkania organizowane pod patronatem Organizacji Narodów Zjednoczonych pod względem swojej pompatyczności i licznych rytuałów stają się coraz bardziej podobne do kongresów partii komunistycznych z czasów słusznie minionej epoki. Wielkie zjazdy organizowane pod czerwonym sztandarem odznaczały się tym, że im dłużej podkreślano na nich wiarę w obowiązującą doktrynę marksizmu-leninizmu, tym bardziej aktyw partyjny wewnętrznie się od niej dystansował. W analogiczny sposób współcześnie delegaci zielonych zjazdów deklarują wiarę w powstrzymanie rzekomo nadciągającej katastrofy, a jednocześnie ich czyny świadczą coraz bardziej o czymś zgoła przeciwnym.
Odrzutowcem na ratunek planecie
Mimo iż oficjalnym celem konferencji była walka z emisjami dwutlenku węgla, ok. 70 tys. uczestników przybyło do Dubaju wysokoemisyjnymi odrzutowcami. Tym razem miejscowe lotnisko zdołało obsłużyć wszystkich zainteresowanych, gdyż na poprzednim szczycie w Szkocji konieczne było zawrócenie części maszyn do lotniska pomocniczego. Na miejscu, oprócz przywódców państw, pojawił się kwiat młodzieżowego aktywu klimatycznego oraz elita biznesowa z całego globu.
Do punktów stałych oenzetowskich konferencji klimatycznych zaliczyć można przede wszystkim narrację o rzekomym impasie negocjacyjnym. Zastosowanie tego środka ma służyć przede wszystkim nadaniu całemu wydarzeniu pewnej dramatyczności. Trudności w osiągnięciu porozumienia są przedstawiane jako spór, od którego uzależnione są niemal losy całego świata. Ostatecznie, jak łatwo można się domyślić, na samym finiszu delegaci dochodzą do porozumienia, ale uwaga!, nawet jego zawarcie wciąż pozostawia wiele wątpliwości czy obniżenie poziomu emisji pozwoli uratować świat. I tak co konferencję.
W chwili, gdy powstaje ten tekst, media donoszą o oporze stawianym przez Arabię Saudyjską, lecz można w zasadzie założyć w ciemno, iż przed ostatnim dniem szczytu (12 grudnia) i tak zostanie wypracowane porozumienie.
W skład przewidywalnego do bólu rytualizmu szczytów klimatycznych wchodzi także podkreślanie na każdym kroku, że oto mamy do czynienia ze szczytem ostatniej szansy. Nadużywanie alarmistycznego języka obraca się jednak coraz bardziej przeciwko samym zwolennikom zielonej rewolucji. Najlepszym tego przykładem była niedawna wypowiedź sekretarza generalnego ONZ Antonio Guterresa, który przekonywał, iż żyjemy w epoce „globalnego wrzenia”. Za to sformułowanie spotkała go krytyka nie tylko wśród osób sceptycznie nastawionych do wszelkiego rodzaju porozumień klimatycznych, lecz także wielu osób oddanych idei walki z globalnym ociepleniem. Im bardziej polityczne hasła rozmijają się z faktycznym stanem rzeczy, tym mniej stają się skuteczne w osiąganiu zamierzonych celów.
Niezmiennym rytuałem towarzyszącym kolejnym COP-om są również wystąpienia młodzieżowego aktywu klimatycznego. Jako że jednak konferencja miała miejsce w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, znaczna część aktywistów odgrywała swoją rolę w bardzo nieprzekonywujący sposób. Młodzi ludzie w krajach arabskich nie zaprzątają sobie na co dzień głowy tymi samymi sprawami co Greta Thunberg, dlatego ich udział w debatach i spotkaniach spod znaku „Nie ma planety B” miał wręcz karykaturalny charakter. W krajach zachodnich nie brak osób skłonnych oblać farbą dzieło sztuki, przykleić dłonie do asfaltu czy też przykuć się do drzewa w imię wyznawanej ideologii, lecz w świecie arabskim tego typu zachowania mogą budzić co najwyżej politowanie.
Afery sułtana
Z równie dużym dystansem potraktował całą konferencję prezydent szczytu, czyli minister przemysłu ZEA oraz szef państwowego koncernu Adnoc sułtan Al Jaber. Jak przed rozpoczęciem szczytu donosiły światowe agencje miał on świadomie wykorzystać przybycie tak wielkiej liczby gości do jego kraju jako okazję do rozmów biznesowych na temat umów handlowych dotyczących gazu ziemnego.
Sułtan Al Jaber pospiesznie zdementował medialne doniesienia i na jakiś czas uciszył burzę, lecz zaledwie kilka dni później znów znalazł się w samym oku medialnego cyklu. Tym razem powodem tego była wywiad udzielony irlandzkiej dziennikarce, w którym stwierdził bez ogródek, iż nie ma żadnych naukowych dowodów na rzecz tezy, iż wycofanie z użytku paliw kopalnych pozwoli doprowadzić do obniżenia temperatury na świecie o 1,5 st. Jakby tego było mało, sułtan zażądał przedstawienia rzetelnego planu dla wdrażania zrównoważonego rozwoju, który nie cofnąłby przy tym ludzkości z powrotem do jaskiń.
Gdy tylko światowa opinia publiczna zareagowała ponownym oburzeniem Al Jaber wydał pospiesznie oświadczenie. Stwierdził w nim, że nie chce sprzeciwiać się naukowym ustaleniom oraz że wielokrotnie powtarzał, iż odejście od paliw kopalnych jest w dłuższym okresie nieuchronne. Szybko jednak uzupełnił swoją wypowiedź o obserwację, że najważniejsze jest błyskawiczne odejście od węgla. W przypadku ropy naftowej do 2050 roku bardziej prawdopodobne jest ograniczenie zużycia o 60 proc., a gazu o 45 proc.
Nie trzeba być ekspertem od spraw związanych z energią, aby zauważyć, że sułtan Al Jaber może mieć osobisty interes w stwierdzeniu, że ropa i gaz będą jeszcze w znacznym użyciu nawet w drugiej połowie stulecia. Jako prezes naftowego koncernu i członek rad nadzorczych innych spółek z branży paliwowej ma nadto świadomość jak bardzo ludzkość jest wciąż uzależniona od paliw kopalnych. Dlatego właśnie szczyt w Dubaju nie przyniósł wciąż powszechnej i jednoznacznej deklaracji ze strony wszystkich państw dotyczącej daty ostatecznego wycofania się z emisji dwutlenku węgla.
Klimatyzm dwóch prędkości
Postawa szejka, podobnie jak stanowisko innych krajów arabskich oraz potęg wschodnich sprawia, że w zakresie polityki klimatycznej cały świat zaczyna coraz bardziej dzielić się na dwie główne strefy. Pierwszą z nich tworzą kraje zachodnie oraz najuboższe kraje świata. W tej strefie polityka klimatyczna jest traktowana ze śmiertelną powagą: bogate i średnio zamożne kraje wyniszczają swoje gospodarki pomimo śladowego wkładu w globalne emisje, a biedne kraje są przymuszane do stosowania drakońskich środków pomimo równie niewielkiego udziału w rzekomym truciu.
Drugą strefę tworzą zaś wielkie potęgi azjatyckie oraz żyjące z eksportu paliw kopalnych kraje arabskie. Mimo że formalnie przystąpiły do porozumień klimatycznych, to biorą wszelkie zalecenia w głęboki nawias, o czym świadczy najlepiej postawa Chin, Indii czy choćby Arabii Saudyjskiej. Państwa z tej grupy są na tyle silne, że nie muszą się bać opinii publicznej, a jednocześnie prowadzą wieczną grę pozorów.
Ta gra pozorów, nazywana w środowiskach klimatystycznych „greenwashingiem”, czyli graniem na alibi, staje się z roku na rok coraz bardziej zauważalna. Zdominowany przez kontestatorów amerykańskiej hegemonii ONZ pozostawia krajom nieliczącym się z zielonym alarmizmem coraz większą swobodę i w ten sposób każda kolejna konferencja klimatyczna staje się coraz większym teatrem niemającym związku z rzeczywistością. Niedawno ogłoszono, że gospodarzem kolejnego szczytu klimatycznego będzie azerskie Baku – scenariusz konferencji można już napisać w ciemno.