Zbliża się okres świąteczno-noworoczny, w swoim felietonie poruszę zatem nieco inny temat, ale jak zwykle odnoszący się do naszej obecnej sytuacji. To czas, kiedy rodziny się jednoczą w zgodzie i zbierają przy jednym stole, zwłaszcza w Wigilię. Pomimo różnic światopoglądowych, różnych poglądów politycznych, niekiedy wzajemnych ansów, swarów o interesy i dąsów są w tym dniu rodziną, małą wspólnotą. Często tylko na krótki czas świąt.
Tym, co nas spaja, jest tradycja i kilka innych spraw, takich jak nasz charakter narodowy. Z jednej strony jesteśmy indywidualistami ceniącymi sobie samodzielność i zaradność, radzenie sobie nawet w trudnych warunkach. Tym odróżniamy się od naszych kolektywistycznych sąsiadów. Czujemy, że nasz indywidualizm jest tym, co nas łączy w chwilach decydujących, przełomowych, w zagrożeniu, i nie przeszkadza się podporządkować jednemu celowi narodowemu. Z drugiej strony indywidualizm sprzyja poczuciu istoty demokracji – uwzględnianiu poglądów inaczej myślących. Nie zgadzam się z tym, że powrót demokracji po 1990 r. trafił w Polsce na jałową glebę. System edukacji, pamięć historyczna odnoszą się w naszym kraju w sposób atawistyczny do wzorców demokracji szlacheckiej, które przyjął w XIX w. cały polski naród (i po części inne narody byłej I Rzeczpospolitej oraz Izraela), z ich dobrymi i złymi cechami (w Izraelu narzekają, że kłótliwość posłów w ich Knesecie została zapożyczona z polskiego Sejmu). Politolodzy już dawno zauważyli, że w Polsce nigdy nic nie dzieje się do końca, bo są tacy, którzy mają wątpliwości i ich inne zdanie jednak się akceptuje, a zawsze toleruje. Rzezie masowe w typie rosyjskiej rewolucji czy niemieckich wojen religijnych w Polsce są nie do pomyślenia. Nawet w trudnych czasach komunistycznych tolerowano inaczej myślących, jak ludowców, chadeków z Paxu czy katolickie organizacje religijne. Próbowano je infiltrować, ograniczać, zwalczać, ale nie niszczyć fizycznie razem z członkami, jak w Bułgarii, Chinach czy Rosji sowieckiej. Były okresy gorsze i lepsze, lecz nawet zagorzali komuniści bronili „polskiej drogi do socjalizmu”, która bazowała na polskich doświadczeniach historycznych i wykastrowanych, ale jednak polskich wartościach demokratycznych. Tego nauczyła nas niełatwa historia, gdy polskość była niszczona przez zawistnych, wrogich sąsiadów i obowiązkiem Polaków była jej obrona – ponad wszystko i ponad głębokimi podziałami. To dlatego po wyzwoleniu się z rosyjskiego ucisku kolonialnego w 1990 r. niemal intuicyjnie Polska tak szybko odnalazła swoją drogę.
Jest niewiele spraw, co do których zdecydowana większość Polaków jest zgodna. Uważamy, że Polska musi się rozwijać i mieć znacznie większe znaczenie w świecie niż to, które ma obecnie. Polska, w mentalności Polaków, znowu atawistycznie, oznacza siłę i wielkość. Biada tym rządzącym, którzy tego nie rozumieją. Ciekawe, co robili na lekcjach historii i co przekazano im w domach. Zobrazuję to np. rywalizacją Poznania z Wrocławiem (kilka innych miast, np. Kielce z Radomiem czy Bydgoszcz z Toruniem, też jest z tego znanych). Poznań nie jest w stanie jednak dorównać Wrocławiowi. Wrocław już przed wojną był ponadmilionowym miastem i dąży do dawnej wielkości zgodnie z genius loci, ale i infrastrukturą wielkomiejską. Tak jest też z Polakami – dążą podświadomie do odbudowy swojej tożsamości i siły oraz źle znoszą upokorzenia wynikające z (oby) chwilowej słabości obecnych czasów.
W imaginacji wrogich sąsiadów ta siła była nie do zaakceptowania i nawet po zniszczeniu przez nich Polski, ona nie zniknęła, bo zostali Polacy z ich pamięcią historyczną, wiarą i kulturą. Polskość buzowała podskórnie i objawiała się w wielkich powstaniach narodowych. Mogły one wybuchać, bo w polskich domach istniał duch polskiej wielkości. Piszę o tym dlatego, że ten duch jest immanentną cechą naszego charakteru narodowego. Nie złamały tego niemiecki kulturkampf ani rosyjski obłęd rusyfikacji.
Rewolucja gospodarcza w Europie
Politycy, ekonomiści i politolodzy wskazują, że Polska wyczerpuje dotychczasowe źródła rozwoju i musi dokonać wyborów, co robić dalej. Szczęśliwie przed podobnym dylematem i z podobnych pobudek przed takim wyzwaniem stoi cała Unia Europejska. Wykazane przez raport Draghiego problemy i deficyty odnoszą się więc i do nas, tylko silniej. W Europie energia elektryczna jest dwa-trzy razy droższa niż w USA czy Chinach i przegrywamy konkurencję globalną, ale w Polsce jest niemal najdroższą w Europie, co też oznacza, że tracimy inwestycje zagraniczne, które przenoszą się np. do Rumunii, gdzie koszty wynikające z cen energii są niższe.
Część wyborów wymusza sytuacja w naszym narodowym otoczeniu, jak decyzja o budowie potężnej armii, która cieszy się powszechnym poparciem. Z jednej strony jest ona potrzebna do odstraszania wrogów, z drugiej – podnosi radykalnie naszą pozycję w regionie. Polskie wojsko odstrasza od potencjalnej agresji także na naszych sąsiadów. Ich potencjał demograficzny i gospodarczy zmusza do polegania na silniejszych sąsiadach: Niemczech i Polsce. To przekłada się na relacje polityczne, o ile nasi przywódcy będą umieć to taktownie i umiejętnie rozegrać. Na razie jest z tym różnie. Niemcom idzie znacznie lepiej.
W ślad za rozwojem armii musi iść rozwój przemysłu zbrojeniowego, który poza zapleczem własnej armii musi stać się kołem zamachowym całej gospodarki, tym bardziej że polskie firmy często są na skraju bankructwa w związku z głębokim kryzysem niemieckiej gospodarki, w tym zwłaszcza przemysłu samochodowego, dla którego wiele było zapleczem.
Na świecie rośnie zagrożenie konfliktami zbrojnymi i wszystkie państwa w zagrożonych regionach robią przyspieszone i zwiększone zakupy broni. Przemysły zbrojeniowe nie nadążają i nawet minister obrony Izraela, który ma priorytet przy zakupach w USA czy Niemczech, narzeka, że czas oczekiwania na dostawy kilkakrotnie się wydłużył.
Po PRL odziedziczyliśmy dobrze rozwinięty przemysł zbrojeniowy, który w wyniku dywidendy postzimnowojennej stopniowo ulegał degradacji. Na to nałożyły się błędne decyzje rządzących, np. kompletne unicestwienie kluczowego dla rozwoju gospodarki polskiego przemysłu lotniczego. Rozczłonkowano go i rozsprzedano bez pozostawienia sobie wpływu na jego działanie. Nie dbano o prorozwojowy offset przy gigantycznych zakupach dla wojska, brak było wizji rozwoju przemysłu, a zbrojeniowego w szczególności. Panowało bezhołowie w PGZ – głównej, państwowej polskiej firmie zbrojeniowej (przez osiem lat rządów PiS zmieniono dziewięciu prezesów). Czasem problemy były niezależne od rządzących, np. Polska zgłaszała kilkakrotnie wniosek o przyjęcie do niemiecko-francuskiego programu opracowania nowego czołgu europejskiego. Odrzucano go, bo uznawano nasz kraj za opóźniony w rozwoju i niedojrzały, a kiedy kupiliśmy licencję na koreańskie czołgi K2 z perspektywą ich masowej produkcji również na lukratywny eksport – uznano, że „byliśmy zbyt ambitni” (sic!). Stany Zjednoczone nie udzielają programowo licencji nawet najbliższym sojusznikom, chyba że sojusznicy wynegocjują je w ramach offsetu. Problem w tym, że polscy politycy uznali, że będziemy kupowali w USA bez offsetu. Ratunek przyszedł z Korei, która zaoferowała licencje i pomoc w rozwoju przemysłu obronnego, ale tu pojawił się znowu stary problem organizacyjnej indolencji po polskiej stronie, gdzie na menedżerskich stanowiskach pojawili się kolejni „kolesie” (koleżanki partyjne też), już z koalicji kilku partii. Zgroza. W Sejmie jest projekt ustawy o odpolitycznieniu i odkolesiowaniu spółek Skarbu Państwa, ale napotyka na dziwaczne opory.
Jeszcze wcześniej takim celem narodowym stały się nowoczesne infrastruktura i logistyka – beznadziejnie zapóźnione i archaiczne (stąd pogardliwie określenie „polskie drogi”). To ograniczało rozwój całej gospodarki. Amerykańscy ekonomiści obliczyli, że nowa autostrada jest silnym bodźcem rozwoju ekonomicznego w promieniu 50 km oraz odmienia tam pozytywnie rzeczywistość społeczno-gospodarczą. Znając te analizy, koreański prezydent dyktator gen. Park Chung-hee, który poza tym, że miał swoją ciemną stronę, był też ojcem koreańskiego „cudu gospodarczego”, jako jeden z pierwszych kroków w rozbudowie gospodarki polecił budowę pierwszej autostrady (A1) pomiędzy stołecznym Seulem a portem Pusan na południu (ok. 500 km). Był tak zdeterminowany, że z braku środków polecił budowę „w czynie społecznym”. Gminom, miastom, fabrykom, instytucjom rządowym, itp. przydzielono kolejne fragmenty trasy, a brak pieniędzy na zakup koniecznych maszyn budowlanych rozwiązał, okradając z części żołdu ok. 50 tys. żołnierzy koreańskich wysłanych na prośbę USA w latach 60. na wojnę do Wietnamu. Dziś cała południowa Korea, kraj górzysty, przecięta jest już siecią autostrad i szybkiej kolei łączących wszystkie większe miasta kraju, a gospodarka koreańska urosła na czwarte miejsce w całej Azji.
Rozumieli to też Polacy mający przecież kontakt ze świetnie rozwiniętymi Niemcami i Czechosłowacją budującą autostrady powoli. Jeszcze przed odzyskaniem suwerenności wywierali na rządzących presję. W rezultacie powstawały bieda autostrady, jak dwupasmowa gierkówka, czy fragmenty autostrady wschód-zachód, zarzuconej z uwagi na brak finansowania. Powrót do rozbudowy infrastruktury stał się możliwy w wielokrotnie większym wymiarze dopiero po wstąpieniu do Unii Europejskiej. Dziś mamy prawie 6 tys. km autostrad, co jest miarą tego, jaki postęp się dokonał, ale to też powoduje wzrost aspiracji Polaków, którzy domagają się, by iść dalej i znowu stosują presję. W Sejmie złożono społeczny projekt ustawy o rozwoju (m.in. CPK), który na szczęście przyjęto. Projekty logistyczne zgłoszone przez PiS w istocie powstawały przez lata (samo centralne lotnisko zaczęto planować już przed II wojną światową) i nie są tylko jego autorstwa. Z drugiej strony nie można zwalczać cudzych słusznych pomysłów, tylko dlatego, że firmowała je inna opcja polityczna. Polityka nie jest czarno-biała. Zarzucanie megalomanii, próby dorównania portowi lotniczemu cargo we Frankfurcie (ok. 2 mln ton towarów, Okęcie – ponad
80 tys. ton towarów) jest nieuczciwe, bo Frankfurt zaspakaja potrzeby nie tylko gospodarki niemieckiej (sześć razy większej od polskiej), ale też państw ościennych. Odgrywa również dla nas kluczową rolę wojskową. Dotychczas przerzut wojsk do Polski musiał w dużym stopniu odbywać się przez Frankfurt, bo bliżej nie ma żadnego portu lotniczego z niezbędną infrastrukturą logistyczną. Tego, jak ogromne znaczenie obronne ma sieć kolejowa, nie muszę dodawać.
W czasie mojego pobytu w Seulu ówczesny prezydent Roh Moo-hyun w 2005 r. wezwał do osiągnięcia przez Koreę pozycji gospodarczej umożliwiającej wejście do grupy 10 najbogatszych państw świata. Wtedy Republika Korei była na
16.-18. miejscu i wydawało się, nawet uwzględniając wielkie i uzasadnione ambicje tego narodu, że to nierealistyczne. Teraz Korea jest na 12. miejscu, co i tak jest ogromnym postępem, czołówka należy bowiem do państw znacznie większych i ludniejszych. Z PKB na poziomie ponad 2 tld dol. kwalifikuje się do grupy G20.
Nasze ambicje raczej nie mogą dotyczyć grupy G20. Uczestniczymy w niej jako cała Unia Europejska. Z PKB na poziomie 0,81 tld dol. możemy ścigać się z Hiszpanią o podobnej liczbie ludności, która ma PKB na poziomie 1,58 tld dol. i cierpi obecnie na spowolnienie gospodarcze. Przekroczenie 1 tld dol. PKB jest w zasięgu naszych możliwości i ambicji. Ten optymizm jest uzasadniony, bo jakkolwiek wzrost gospodarczy Unii Europejskiej jako całości uległ zahamowaniu w porównaniu zarówno do USA, jak i do Chin, to nie dotyczy to Polski, Irlandii oraz Malty, których gospodarki rosną rocznie średnio o 3,45 proc. – ponaddwukrotnie więcej, niż wynosi średnia w UE. Według MFW strefa euro ma wzrosnąć o 0,9 proc. w bieżącym roku i o 1,5 proc. w przyszłym. Gospodarka świata ma rosnąć o 3,2 proc. w 2024 r. i 3,3 proc. w 2025 r. Gospodarka USA wzrośnie o 2,6 proc. w tym roku, a o 1,9 proc. w 2025 r. Chiny mają się rozwijać w tempie odpowiednio 5 i 4,5 proc.
Według prognoz Komisji Europejskiej polska gospodarka wzrośnie w 2024 r. o 3 proc. w 2024 r., a w 2025 r. o 3,6 proc. Polska w latach 2024-2025 będzie najszybciej rosnącą dużą gospodarką w Unii Europejskiej. Nie ma więc obaw, że wojna w Ukrainie przyhamuje nasz wzrost, a wręcz przeciwnie. Konfrontacja Zachodu z Rosją i Chinami (nowa zimna wojna) będzie napędzać polską gospodarkę. Polska odgrywać będzie podobną rolę jak Niemcy (RFN) podczas poprzedniej zimnej wojny. Polska ma być też jednym z beneficjentów planu Draghiego, który Komisja Europejska uznała za główną wytyczną planowania budżetowego do 2027 r. i na kolejną perspektywę do 2033 r. Zakłada ona radykalny wzrost inwestycji (których Polska generalnie bardzo potrzebuje) głównie w obszarach, które zwiększą jej konkurencyjność wobec USA i Chin. Oto obszary.
– Innowacje, które pozwolą wykorzystać rewolucję związaną ze sztuczną inteligencją (AI). Otworzyło się „okno dla Europy”, aby naprawić niedociągnięcia w zakresie innowacji i produktywności oraz przywrócić potencjał produkcyjny.
– Inwestycje publiczne przeznaczane głównie na digitalizację i dekarbonizację gospodarek. Polska jest najbardziej „skarbonizowana” w Europie i potrzebuje pilnych, ogromnych inwestycji w czystą energetykę.
– Obniżenie cen energii. Europa musi obniżyć wysokie ceny energii, kontynuując jednocześnie dekarbonizację i przechodząc na gospodarkę o obiegu zamkniętym. Firmy z UE nadal muszą płacić dwa-trzy razy więcej za energię elektryczną niż w USA, a ceny gazu ziemnego są cztery-pięć razy wyższe.
– Deglobalizacja i inwestycje w przemysł obronny. To, co po pandemii określano jako nearsharing i friendsharing (lokowanie produkcji blisko i u przyjaciół) musi być w większym stopniu podstawą dla całej Unii. To ogromna szansa dla Polski. Mamy jednak poważnych konkurentów w Unii, którzy oferują podobnie wykształconą siłę roboczą, ale niższe koszty produkcji, zwłaszcza koszty energii. Do Unii mają być przenoszone w pierwszym rzędzie zakłady farmaceutyczne, produkujące komponenty elektroniczne i chipy. Te branże chcą zdominować jednak główni gracze, jak Niemcy czy Francja.
Łączne wydatki UE na obronę stanowią obecnie jedną trzecią poziomu USA, a europejski przemysł obronny cierpi z powodu dziesięcioleci niedoinwestowania i wyczerpanych zapasów. Aby osiągnąć prawdziwą niezależność strategiczną i zwiększyć swoje globalne wpływy geopolityczne, Europa potrzebuje planu zarządzania tymi zależnościami i wzmocnienia inwestycji w obronę. Draghi postuluje wspólne zadłużenie się na ten cel, podobnie jak w przypadku KPO. Na razie spotyka się to z oporem niektórych państw.
W raporcie mało miejsca poświęcono demografii: „Część produkcyjna populacji zaczęła spadać od 2010 r. w Unii. Dotyczyć to będzie jednak też Chin, gdzie siła robocza w najbliższych 40 latach ma się skurczyć z 1 mld do 600 mln. Takich skoków mają nie przeżywać USA”. Draghi wskazuje, że imigracja nie kompensuje spadków populacji, co jest memento także dla nas. To problem wielu państw, ale mocniej dotykający Polskę. Pozytywne działania (np. 800+) nie przynoszą rezultatów. Może czas sięgnąć po instrumenty podatkowe (np. znane z PRL i skuteczne tzw. bykowe), które nałożyłoby na osoby programowo niechcące mieć dzieci dodatkowe obciążenia podatkowe w ramach zobligowania ich do przyczynienia się do ograniczenia strat społecznych w wyniku depopulacji. Jak dotąd bardziej opłaca się być bezdzietnym singlem zarówno w Polsce, jak i w całej Europie.
Recepta dla Polski
Z raportem Draghiego koresponduje raport dr. hab. Marcina Piątkowskiego, ekonomisty Banku Światowego i profesora Akademii Leona Koźmińskiego „Najlepsze 35 lat w historii polskiej gospodarki: źródła sukcesu oraz wyzwania i szanse na przyszłość”. Podkreśla on, że bez nowej strategii, reform i odważnych inwestycji w ciągu kolejnych 35 lat Polska nie powtórzy spektakularnego sukcesu rozwojowego. Niezbędne będą biliony złotych na nowe inwestycje w transformację energetyczną, cyfryzację i absorpcję nowych technologii. „Trzeba też zainwestować w wielkie projekty strukturalne, w tym w globalne lotniska, porty, szybkie koleje. Nie powinno też zabraknąć pieniędzy na naukę i innowacje, bo bez nich nie wyjdziemy z obecnego modelu rozwoju opartego o »jazdę na gapę«, bogacenie się przez kopiowanie pomysłów od innych” – czytamy. Ważne jednak, że wszystkie te inwestycje powinny mieć stopy zwrotu znacząco wyższe niż koszt finansowania.
„Potrzebne będzie nowe przemysłowe serce Zachodu. I może nim być Centralny Port Komunikacyjny. Na obszarze między Łodzią i Warszawą (ale też w innych częściach kraju, takich jak aglomeracja katowicko-krakowska, Trójmiasto czy Wrocław) warto byłoby stworzyć nowe centrum gospodarcze, które dzięki m.in. dostępowi do globalnego lotniska, autostrady do Berlina i ponad 200 tys. studentów, mogłoby przyciągnąć do siebie dziesiątki miliardów dolarów z ponad 1,3 bln rocznych przepływów zagranicznych inwestycji, które w ramach restrukturyzacji globalnych łańcuchów dostaw i stopniowego wycofywania się z Chin szykują dla siebie nowe miejsca do produkcji”. Uważa też, że „trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce logistycznie na świecie, gdzie ten zachodni kapitał mógłby inwestować, gdzie moglibyśmy budować nowe, niskoemisyjne fabryki. Moglibyśmy przy okazji budować nowe miasta. Skoro mamy problem mieszkaniowy, dlaczego nie wybudować 500 tys. mieszkań właśnie w tym pasie autostrady między Łodzią i Warszawą”.
Raport Piątkowskiego nie ma waloru oficjalnego dokumentu rządowego. Jest naukową próbą opisania niektórych elementów niezbędnej nowej strategii rozwoju Polski. Rozwoju przede wszystkim pragnie ogromna większość Polaków i takiej strategii rozwojowej oczekuje od rządu. Ma on do tego większość niezbędnych przesłanek i po stronie Komisji Europejskiej, i po polskiej stronie naukowej (przyczynkowy raport dr. Piątkowskiego może być jedną z podstaw). Polacy czekają.