1.8 C
Warszawa
czwartek, 12 grudnia 2024

Niesuwerenny budżet

Obóz rządzący ogłosił swój sukces w negocjacjach z Komisją Europejską w sprawie planu redukcji deficytu. Na ów rzekomy sukces składać się ma m.in. to, iż Bruksela zaakceptowała wzrost wydatków zbrojeniowych oraz przystała na polską propozycję planu budżetowo-strukturalnego.

Jakub Wozinski

Zgodnie z nią deficyt sektora finansów publicznych ma wynieść pod koniec obecnego roku, 5,7 proc. PKB, w 2025 r. spaść do 5,5 proc., a w kolejnych latach wynosić odpowiednio 4,5 proc., 3,7 proc. i 2,9 proc. w 2028 r.

Bruksela znów ingeruje w wybory

Jak nietrudno zauważyć, koalicji kierowanej przez Donalda Tuska pozwolono osiągnąć maksymalny pułap wydatków w roku, w którym będą przeprowadzone wybory prezydenckie. Oficjalnie ten fakt tłumaczy się nagrodą za ponoszenie znacznych wydatków na obronność. Nie stanowi jednak żadnej tajemnicy fakt, że pod rządami Ursuli von der Leyen Komisja Europejska stara się aktywnie oddziaływać na wynik krajowych wyborów i zrobi, co tylko może, aby wspomóc podporządkowane jej stronnictwo.

Komentując absolutnie przewidywalną decyzję Brukseli, minister finansów Andrzej Domański stwierdził z zadowoleniem, że „Polska gospodarka rośnie, dzięki temu będą większe wpływy podatkowe i nie ma mowy o żadnym cięciu wydatków, w szczególności społecznych”. Tym samym szef polskich finansów całkowicie zmienił narrację względem tego, co jeszcze miesiąc temu twierdził premier Donald Tusk, który ogłaszając konieczność nowelizacji budżetu i zwiększenia deficytu, zasłaniał się niższą, niż zakładano w budżecie, inflacją. Jeśli traktować wypowiedź Domańskiego poważnie, w ciągu miesiąca sytuacja miałaby nagle ulec diametralnej zmianie, czego nie widać przecież po danych Ministerstwa Finansów.

Wypowiedź Domańskiego to oczywiście element gry politycznej nastawionej na zwycięstwo Rafała Trzaskowskiego w wyborach prezydenckich. Wszelkie cięcia w wydatkach socjalnych czy dopłatach do energii byłyby wszak potraktowane przez wyborców jako efekt nieporadności uśmiechniętej koalicji, a więc i obecnego prezydenta Warszawy.

Fałszywe zapewnienia

Zapewnienia o braku jakichkolwiek cięć w sposób oczywisty kłócą się z zawartością dokumentu zaakceptowanego przez Brukselę. Mowa w nim choćby o rezygnacji z mrożenia cen energii czy też zamrożeniu waloryzacji środków przeznaczanych na program 800+. Rząd Tuska czarno na białym zobowiązał się do stopniowego ograniczania deficytu poprzez działania zarówno po stronie redukcji wydatków, jak i zwiększenia przychodów. W tym drugim obszarze rząd będzie zapewne mocno liczył na zwiększony strumień pieniędzy do budżetu związany z likwidacją zerowej stawki VAT na żywność oraz zwiększonej akcyzy.

Słowa ministra Domańskiego należałoby dobrze zapamiętać i przypominać mu każdorazowo, gdy będzie do tego zmuszała sytuacja. Nadmierny optymizm i zapewnianie, że nie dojdzie do żadnych cięć wydatków społecznych, wcześniej czy później ustąpią miejsca mniej popularnym decyzjom. Nie jest bowiem żadną tajemnicą, że gdy rządzący będą zmuszeni do zdecydowanych działań w związku z przyjętym harmonogramem oszczędzania, cięcia będą dotyczyły w pierwszej kolejności właśnie wydatków społecznych.

Bardziej niepokojący niż użycie procedury nadmiernego deficytu do celów wyborczych wydaje się jednak samo to, że Polska jako rzekomo suwerenny kraj musi raportować na forum unijnym swoje wewnętrzne kwestie finansowe i tłumaczyć się z podejmowanych decyzji. Rzecz jasna, przystępując do Unii Europejskiej oraz podpisując Traktat lizboński, polskie państwo świadomie scedowało część swoich prerogatyw na rzecz Brukseli, lecz nie przewidywały one tak głębokiej ingerencji w sprawy wewnętrzne krajów członkowskich. Przeforsowana w bieżącym roku unijna reforma reguł fiskalnych wprowadza bardzo niebezpieczny system nieustannej kontroli krajowego budżetu, który stanowi część zakrojonych na szeroką skalę starań w zakresie budowy europejskiego superpaństwa.

Pozornie nieszczególnie istotna reforma reguł fiskalnych nabiera szczególnego znaczenia, gdy tylko weźmie się pod uwagę forsowaną równolegle przez Ursulę von der Leyen reformę wydatkowanie środków z wieloletniego unijnego budżetu na lata 2028-2034. Zgodnie z nią likwidacji miałyby ulec wszystkie fundusze celowe wspólnoty, które zastąpiłby jeden, wielki budżet, z którego wydzielano by środki poszczególnym państwom. Co jednak szczególnie istotne, o podziale środków decydowałyby już nie samorządy, lecz rządy w porozumieniu z Brukselą. W ofensywie budżetowej von der Leyen zawarty jest także postulat powiększenia puli tzw. środków własnych Brukseli, czyli zwiększenia władzy nakładania podatków z pominięciem państw członkowskich.

Jeśli dodamy do tego szeroko dyskutowany tzw. plan Draghiego, który zakłada zwiększenie poziomu inwestycji za sprawą emisji wspólnego europejskiego długu, uzyskujemy efekt końcowy w postaci przyrastającej skokowo władzy dysponowania środkami pieniężnymi przez samą Brukselę oraz decydowania o wydatkach krajów członkowskich.

Potrzebna konkurencja, nie uniformizacja

Ten niepokojący trend nie napotyka niestety na razie żadnego zdecydowanego sprzeciwu wśród rządzących, którzy zdają się w podskokach wybiegać naprzeciw dążeniom unijnej centrali. Obóz dowodzony przez Donalda Tuska wręcz z entuzjazmem zaakceptował reformę zasad fiskalnych oraz ustanowił zupełnie nikomu niepotrzebną Radę Fiskalną, która bezsensownie mnoży liczbę publicznych stanowisk oraz przez sam fakt swojego istnienia przyczynia się do większego fiskalizmu.

Teoretycznie Polska została poddana procedurze nadmiernego deficytu jedynie na okres pięciu lat, wybierając krótszą ścieżkę (dostępna była również ścieżka siedmioletnia). W rzeczywistości zakres zobowiązań przyjętych przez polskie państwo z samym tylko „Zielonym ładem” będzie się wiązał w kolejnych latach z niekończącym się pasmem nowych wydatków. Jeśli nic się w tym obszarze nie zmieni, nadmierny deficyt budżetowy zagości w Polsce na stałe, wpędzając nas w pasmo permanentnych konsultacji i kompromisów z eurokratami. Przy pogarszającej się stale sytuacji demograficznej oraz przyspieszającym upadku unijnej gospodarki Polska nie ma co liczyć na to, że nagle stanie się tygrysem gospodarczego wzrostu i błyskawicznie poprawi stan swojego budżetu. Wręcz przeciwnie – wraz z przyspieszeniem zielonej transformacji kryzys fiskalny w Polsce będzie się zaogniał i przekładał na coraz większą kontrolę europaństwa.

Rzekomy sukces rządu w negocjacjach z Brukselą jest tak naprawdę porażką polskiego państwa, które dało sobie narzucić gorset cudzej ingerencji w wewnętrzne sprawy. Tylko słabe i nieliczące się państwa czy dłużnicy dają sobie dyktować, w jaki dokładnie sposób mają ograniczać wydatki i zwiększać wpływy do budżetu.

W obecnej sytuacji Polska nie potrzebuje wcale unijnego nadzoru, ponieważ stosowane w Unii metody fiskalne i finansowe wpędziły wspólnotę w stan permanentnego kryzysu oraz zapóźnienia względem najważniejszych konkurentów. Europa nie potrzebuje centralizacji władzy nad finansami publicznymi, lecz czegoś zupełnie przeciwnego – wewnętrznej konkurencji, która pobudziłaby ją do wypracowywania możliwie jak najbardziej sprzyjających rozwojowi rozwiązań podatkowych, prawnych i instytucjonalnych. Czy Stary Kontynent obudzi się kiedyś z tego amoku?

FMC27news